30 lipca 2007

jakcice

w końcu trochę się uspokoiło. po przyjeździe z gór nastał okres, którego potrzebowałem. wyciszenie w ścianach mojego pokoju, przy kompie, przy muzyce, kiedy to nuda przerywana jest zadumą nad lecącymi z głośników dźwiękami. powoli zaczynam poważnie myśleć o zabraniu się za projekt z pk. duży z niego byk, a czasu co raz mniej. builder póki co, jest dla mnie jak wielka, mroczna jaskinia. widzę tylko słabo oświetlone fragmenty skał o które cały czas się obijam. liczę na to, że gdy zrobimy jakiś fragment programu, to go przypadkiem nie usunę. martwię się, bo builder objawiał mi już takie zachowania.

wracając do muzyki, to ostatnio wpadłem na zespół o nazwie gravenhurst, który nagrywa dla wytwórni warp. ich muzyka odstaje jednak od typowych dla niej brzmień. zespół prezentuje coś co określam mianem folk-rock. ładne melodie, delikatny męski wokal, spokojne gitary. najbardziej wgłębiam się w tegoroczny album the western lands, który nieco różni się od wcześniejszych, bardziej akustycznych. gorąco polecam na popołudniowy relaks. ponadto ukazał się nowy songs of green pheasant o nazwie gyllyng street. pan duncan poszedł o krok do przodu, a nawet dwa, poczynając od debiutu. utwory są bardziej eksperymentalne, można rzec ocierają się o ambient. ponadto słychać skrzypce, pianino, trąbkę oraz perkusję, której tak niewiele było we wcześniejszych wydawnictwach. mam nadzieję bażant nie zwolni tempa w wydawaniu swojej muzyki i uraczy nas czymś wkrótce równie dobrym, odmiennym jak gylling street.

flying saucer attack - oceans

dzisiejszego wieczoru wybraliśmy się na jachcice do przedwoja. spęd umówiony już w zakopanem, początkowo miał przyjąć postać trójosobowego spotkania w składzie: ślivka, pan domu i ja. populacja jego jednak zwiększyła się o rabinka, fileta oraz lokę z pauliną. zgodnie z planem był grill skonsumowany równie szybko, jak sporządzony. niezgodnie natomiast, z powodu złośliwości rzeczy martwych, nie obejrzeliśmy umbilical brothers. był za to pokaz koncertów (a jakby inaczej ;p), były wspominki z wyjazdów w góry oraz januszowe teorie na temat jąder na plecach (nie pytać o co kaman :). generalnie było sympatycznie i śmiesznie. spotkanie w zasadzie miało charakter integracyjny. ależ tak, na trzecim roku również można to robić. jutro ciąg dalszy, mianowicie u ślivki kolejny pokaz umbilicali.





tarentel – all things vibrations

28 lipca 2007

flying so high

dzisiaj pierwszy taki dzień, kiedy po powrocie do domu z całonocnej podróży nie położyłem się spać. zazwyczaj wygląda to tak, że zaraz po wejściu do domu wpadam do łóżka na kilka godzin. tym razem zjadłem śniadanie, wziąłem kąpiel, po czym zabrałem się za odrabianie zaległości w necie. wiadomości, mejle, rssy, fora, uzupełnianie bloga i przede wszystkim oglądnięcie zdjęć z wyjazdu. aparat spisał się na prawdę dobrze. zdjęcia wyszły ostre, kolorowe nawet przy większych zbliżeniach. dobrą ich jakość mogę zawdzięczać również wspaniałej pogodzie i przejrzystości powietrza. uzupełnianie bloga zajęło mi kilka godzin. myślałem, że będzie gorzej z przypomnieniem sobie zdarzeń jakie miały miejsce przecież już ponad tydzień temu. nie spisywałem na kartce tego co robimy, gdzie jesteśmy, jak to robiła sylwia.

stars of the lid - that finger on your temple is the barrel of my raygun

przeglądając jeden z blogów przeczytałem w notce, że jego autor podróżuje właśnie rowerem po bośni. co ciekawe, robi to całkowicie samemu. pisze, że jest to wielka dla niego przygoda, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu, tym bardziej, że tamtejsi ludzie są mu bardzo pomocni. marzy mi się podobna wyprawa kiedyś w przyszłości. może jednak nie samemu, lecz we dwójkę. żeby wyczyniać takie rzeczy w pojedynkę uważam, że trzeba nabrać nieco doświadczenia w większych grupach. optymalny skład to trzy lub dwie osoby, gdyż w kwartecie pojawiają się już różne interesy, typu: jeden jest zmęczony, drugi za to chce pędzić szybko przed siebie. również w kwestii noclegu mogą pojawić się problemy. jak ktoś jest chętny to dawać znać, a można coś w ten deseń kiedyś zorganizować. kraje bałkańskie generalnie są tanie, nie ma tam już konfliktów wojennych, a z tego co słyszałem ludzie ofiarują swoją pomoc.

inną opcją, nieco kosztowniejszą, którą sobie wymóżdżyłem jest podróż koleją transsyberyjską. póki co wyczytałem, że podróż z moskwy do irkucka (czyli nad jezioro bajkał – najgłębszy słodki zbiornik wodny na świecie) kosztuje niewiele ponad tysiąc złotych w jedną stronę. jedzie się wówczas kilka dni pociągiem przez całą rosję w czteroosobowym przedziale z czterema miejscami do leżenia, stolikiem i radiem. w trakcie podróży średnio co trzysta kilometrów pociąg się zatrzymuje na pół godziny w celu zmiany lokomotywy. jest wówczas okazja od miejscowych ludzi kupić jedzenie i picie. co ciekawe wiele tamtejszych osób żyje wyłącznie ze sprzedaży produktów ludziom podróżującym koleją.

marzeniem ekstremalnym jest podróż na arktykę tudzież antarktydę. liczę na to, że kiedyś będzie mnie stać na jego realizację. póki co nie potrafię sobie wyobrazić tak wielkich przestrzeni lodowych oraz przerażającego zimna, które tam panuje. minus trzydzieści zeszłej zimy doprowadzało niemalże do odmrożeń, a co dopiero się czuje przy minus pięćdziesiąt stopniach. cudnie by było zobaczyć zorzę jak poniżej na zdjęciu (zrobione w islandii):



gravenhurst – the ice tree
julien neto - sketch

27 lipca 2007

dzień 11.

dzisiaj powrót do domu. przed dwunastą zmyliśmy się z kwatery. ponownie dwugodzinna podróż do zakopanego, gdzie wylądowaliśmy przed piętnastą. pociąg do bydgoszczy odjeżdża dopiero o 18:56, więc tradycyjnie już spędziliśmy kilka godzin na dworcu. mnie osobiście tym razem zbytnio się nie dłużyło. bohaterem dnia były przepyszne rolmopsy. w pociągu całą podróż spędziliśmy sami w przedziale. co dziwne, od krakowa do bydzi nie było żadnej kontroli biletów.



podsumowując wycieczka bardzo udana. na początku doskwierały nieco upały i skutki parzącego słońca. jeśli chodzi o same słowackie tatry, to jestem nimi totalnie zauroczony. robią one o wiele większe wrażenie niż polskie, chociażby ze względu na większe wysokości oraz bliskość gór w stosunku do miejscowości. spoglądając na masyw łomnicy (2632m) możemy się czuć niczym w alpach, gdyż wznosi się ona prawie dwa kilometry ponad podnóże tatr. noclegi polecam wynajmować w nowej leśnej. przed wyjazdem wydawało mi się, że jest to kiepska lokalizacja, jednak już pierwszego dnia zmieniłem zdanie. dużo kwater prywatnych, niskie ceny i wspaniałe połączenie ze wszystkimi miejscowościami tatrzańskimi czynią tę miejscowość najlepszym punktem noclegowym. wiele jeszcze zostało mi do przejścia w tych górach, zatem niebawem pewnie tam wrócę. namawiam was również gorąco do wizyty w tamte strony, bo na prawdę warto!

więcej w kompot śliwkowy

26 lipca 2007

dzień 10.

rano o godzinie 5:30 kiedy to zadzwonił budzik, przywitało nas czyste, błękitne niebo. pogoda idealnie wpasowała się w nasze zamierzenie, jakim było zdobycie dzisiaj rysów (2503m). kolejne godziny podobnie spędzone jak w trakcie wycieczki na osterwę. tym razem jednak wstąpiliśmy do schroniska nad popradskim plesem, gdzie zjedliśmy na śniadanie jajecznicę z kakao. nasyceni ruszyliśmy w głąb doliny mięguszowieckiej. na rozstaju dróg nad żabim potokiem (1620m) czerwonym szlakiem zaczęliśmy się wspinać żabią doliną do leżących tam stawków. wkurzała nas duża ilość idących z nami turystów. miejscami na szlaku, gdzie były łańcuchy, robiły się kolejki. najgorzej było jednak na szczycie. polski wierzchołek (2499m) był pokryty ludźmi, niczym mrowisko mrówkami. dostaliśmy się jednak na najlepsze miejsce, skąd rozpościerała się panorama na całe polskie tatry. po kilkunastu minutach przeszliśmy na wyższy o cztery metry wierzchołek słowacki. widok z rysów moim zdaniem jest najpiękniejszym w całych tatrach, gdyż obejmuje największą ilość szczytów. wynika to z centralnego ich położenia w tym paśmie gór. buziak za to że tam weszliśmy razem :*










więcej w kompot śliwkowy

25 lipca 2007

dzień 9.

po rannej pobudce i wyjrzeniu za okno natychmiast zmieniliśmy dzisiejsze plany. góry były przykryte chmurami i wiał zimny wiatr, co nie sprzyja wędrówce na rysy. ponadto bolały nas jeszcze nogi po poprzednich wycieczkach, piekła spalona skóra, a mi skończyły się pieniądze. wszystkie te fakty sprawiły, że udaliśmy się do zakopanego. po przekroczeniu granicy przypomniałem sobie, że wybierał się tam przedwoj. ślivka chwyciła więc za telefon i ku naszej uciesze okazało się, że jeszcze stamtąd nie wyjechał i co ważniejsze, jest w mieście. po kilku minutach byliśmy już razem we trójkę. dzień spędzony na łażeniu po krupówkach, browarku w restauracji i szukaniu taniego szaszłykowego jadła.


więcej w kompot śliwkowy

24 lipca 2007

dzień 8.

po dwóch dniach chodzenia po wysokich górach należy się czas odpoczynku. już w bydgoszczy planowaliśmy wybrać się do drugiego pod względem liczebności miasta na słowacji, mianowicie do koszyc. do popradu dojechaliśmy elektriczką, po czym dalej udaliśmy się pośpiesznym pociągiem relacji bratysława-koszyce. słowackie pociągi jeżdżą zdecydowanie szybciej niż polskie. nie ma sytuacji, że gdy takowy ruszy ze stacji, rozpędzi się do 100 km\h, to po dwóch kilometrach zwalnia do 20stki. na słowacji utrzymują one stałą prędkość około 80-100 km\h. dzięki takim warunkom podróży dystans 101 kilometrów pokonaliśmy zaledwie w czasie 1:15. w koszycach zgodnie z oczekiwaniami panował niemiłosierny upał. to właśnie tutaj temperatura jest najwyższa na całej słowacji.







miasto to nas oczarowało. ślivka uważa je za najpiękniejsze jakie widziała, a dla mnie jest również jednym z faworytów. zadbane, czyste uliczki, dużo fontann, kościołów, pięknych kamienic, miejsc gdzie można usiąść, wypić piwo, spotkać się ze znajomymi. męczeni upałem chłodziliśmy się zimnym piwem, w tym ciemnym sarisem, które tak wszyscy wielbili na licealnej wycieczce. podróż powrotna minęła szybko, na podziwianiu piękna słowacji. w trakcie całej podróży nie było ani jednej niziny. jest to kraj niezwykle pofałdowany, przeto urozmaicony i atrakcyjny turystycznie. trzeba chyba będzie pomyśleć nad wyprawą rowerową w tamte tereny.

więcej w kompot śliwkowy

23 lipca 2007

dzień 7.

kolejny dzień w górach, tym razem we dwójkę. za cel obrana potężna góra wznosząca się ponad smokowcami – sławkowski szczyt (2452m). gdyby startować ze wsi, do pokonania ponad 1400 metrów w pionie. na szczęście jest opcja zmniejszenia deniwelacji o trzysta metrów przez przejazd kolejką do hrebienioka (1285m). w barze zjedliśmy placki ziemniaczane i przed godziną dziesiątą ruszyliśmy na szlak. podejście niezwykle długie, monotonne, strome, czasami po niewygodnych głazach oraz, piargach pod szczytem. wędrówkę urozmaicały widoki na leżące nisko wioski podtatrzańskie oraz na przede wszystkim majestatyczny szczyt łomnicy (2632m), której pionowe, kilkusetmetrowe ściany opadały ku dolinie małej zimnej wody. na szczycie stanęliśmy tuż przed piętnastą. zejście dało nam mocno w kość, a dokładnie uda i kolana. trasa bardzo męcząca, duża różnica poziomów.

łomnica (2632m) w chmurach:


widok ze szczytu na dolinę staroleśną:


ze szczytu na stary i nowy smokowiec oraz poprad w tle:



więcej w kompot śliwkowy

22 lipca 2007

dzień 6.

dzisiejszy dzień spędziliśmy osobno. ja wstałem ponownie o 5:30 i elektriczką udałem się do strbskiego plesa. tatrzańską magistralą dość szybkim tempem powędrowałem do jamskiego stawu (1448m). tam śniadanie, pozdrowienia z turcji od mięcha i równo o godzinie dziewiątej rozpocząłem wspinaczkę na krywań (2495m). od jamskiego plesa do szczytu, do pokonania ponad tysiąc metrów różnicy poziomów. na tabliczce napisane, że czas wędrówki 2,5 godziny. ja bardziej zaufałem wersji z mapy, bowiem tam podają czas 3:45. równym, pewnym tempem wyszedłem z lasu w strefę kosodrzewiny, gdzie ukazał się mój cel:



po godzinie wędrówki w pełnym słońcu, lecz również w co raz silniejszym chłodzącym wietrze, dotarłem do rozstaju dróg pod krywaniem (2140m). tam już większy tłum ludzi. wspinaczka na mały krywań (2335m) bardziej stroma i wymagająca. na jego szczycie otworzyły się piękne widoki na tatry wysokie. ubrany w długi rękaw zacząłem wejście pod główny szczyt krywania. na początku stromo po zwaliskach skalnych, później już typowe wspinanie na czworaka. w paru miejscach przydałyby się łańcuchy, gdyż po deszczu jest tam zapewne niebezpiecznie. na szczycie zameldowałem się przed dwunastą. spędziłem na nim godzinę podziwiając jedną z najpiękniejszych panoram w tatrach.

podejście na krywań (2495m):


widok na polskie tatry zachodnie. w tle czerwone wierchy i giewont (1895m):


widok na rysy (2499m). nad nimi lodowy szczyt (2628m), a po prawej łomnica (2632m):


a to ja :)


zejście z powrotem dość szybkie, w strbskim plesie byłem o godzinie 15:30. pełną kolejką pojechałem do smokovca, gdzie czekała na mnie ślivka, która dzień spędziła w popradzie.

william basinski – el camino real

zobacz tutaj co robiła śliwka

21 lipca 2007

dzień 5.

z powodu kończenia się nam pieniędzy, pojechaliśmy dzisiaj do zakopanego. dzień praktycznie stracony na przejazdy i oczekiwanie autobusów. dobra jednak to była decyzja, gdyż pogoda nie sprzyjała wędrówkom. nisko zawieszone chmury, chłodno i deszcz. przejaśniło się dopiero po południu. w zakopanem wybraliśmy pieniądze z bankomatu, wymieniliśmy w kantorze i połaziliśmy po krupówkach.

beirut - prenzlaurberg

więcej w kompot śliwkowy

20 lipca 2007

dzień 4.

po dniu bez chodzenia należało w końcu ubrać górskie buty i ruszyć na szlak. pobudka o 5:30 rano, godzinna jazda elektriczką i już kilkadziesiąt minut po siódmej staliśmy na stacji w popradskim plesie (1246m). do samego jeziora jednak musieliśmy maszerować jeszcze ponad godzinkę. po drodze zatrzymaliśmy się w przyszlakowej wiacie, w której zjedliśmy pierwsze śniadanie. popradzkie pleso (1500m) nas oczarowało. otoczone stromymi czarnymi ścianami osterwy, oświetlone wschodzącym słońcem, przezroczyste jak łza sprawiało wrażenie jakby było z bajki.



nie zatrzymaliśmy się w stojącym tam schronisku, lecz czerwonym szlakiem zaczęliśmy się wspinać na przełęcz osterwa (1966m). idąc stromymi serpentynami zdobywaliśmy powoli wysokość podziwiając widoki na leżące w dole jezioro i na otoczenie doliny mięguszowieckiej. na szczyt dotarliśmy około jedenastej. dalej udaliśmy się tatrzańską magistralą do batyżowieckiego plesa (1884m).



widok na wysoką (2547m):


w planie było zejście do tatranskiej polianki, jednak burza grzmiąca pod tatrami przegoniła nas na najszybsze zejście do wyżnych hagów. nawałnicę przeczekaliśmy w pizzerii. idąc od przystanku do kwatery podziwialiśmy przepiękny, poburzowy krajobraz gór.


więcej w kompot śliwkowy

19 lipca 2007

dzień 3.

dzisiejszy upał oraz wczorajsza piekąca opalenizna zweryfikowała nieco nasze plany. zamiast zdobywać szczyty, pospaliśmy dłużej i po śniadaniu pojechaliśmy elektriczką do popradu. jest to ponad 50cio tysięczne miasto leżące dwadzieścia kilometrów od stoków tatr. niestety okropny upał nie pozwolił nam na dłuższe jego zwiedzanie. wstąpiliśmy na moment do centrum zrobić kilka zdjęć oraz do marketu po zakupy, pojąc się cały czas zimnymi napojami. jak się okazało wieczorem, był to najcieplejszy dzień na słowacji od iluś tam lat. temperatura w cieniu sięgała 40stu stopni.



z popradu uciekliśmy na kwaterę przetrwać upały i dopiero wieczorem wyskoczyliśmy do smokowca do naszej pizzeri. wracając około 20stej ze stacji do pokoju podziwialiśmy piękny zachód słońca.


więcej w kompot śliwkowy

18 lipca 2007

dzień 2.

pierwszy dzień chodzony. elektriczką udaliśmy się do najwyżej położonej miejscowości w tatrach słowackich – strbskie’go plesa (ponad 1300m). tam oczywiście, zgodnie z nazwą, znajduje się jezioro znad którego roztacza się piękny widok na otaczające góry. od lewej na zdjęciu: skrajne solisko (2093m), szczyrbski szczyt (2381m) oraz skrajna baszta (2203m) z wystającym szatanem (2422m).



my udaliśmy się na skrajne solisko, podjeżdżając pierwej kolejką do chaty pod soliskiem (1830m). wspinaczka generalnie bez trudności, po schodach z kamlotów, w jednym momencie bardziej stromo. po godzinie podejścia stanęliśmy na szczycie i mogliśmy się napawać pierwszą górską panoramą na naszym wyjeździe.

w tle krywań (2495m):


widok na grań baszt i młynicką dolinę:

17 lipca 2007

dzień 1.

do zakopca dotarliśmy zgodnie z rozkładem jazdy przed ósmą rano. ślivka zadzwoniła po marcina, który zjawił się przed dworcem już po kilku minutach. lewy z romą poszli w swoją stronę, bodajże na kwaterę. my natomiast z marcinem do bankomatu oraz sklepu po chleb. nie mogliśmy za długo z nim rozmawiać, gdyż trzeba było ruszać dalej. prywatnym busem pojechaliśmy na łysa polanę, za co daliśmy 7 zł. dojazd z zakopca do morskiego oka podrożał o 2 złote od mojego ostatniego tam pobytu, dwa lata temu. przewoźnicy są mega zachłanni na kasę co objawia się tym, że ładują do busa ludzi jak sardynki, po czym pędzą z nimi 100 km\h na górskich serpentynach. granicę przekroczyliśmy bez problemu. nie trzeba czekać w kolejce za samochodami, gdyż piesi mają pierwszeństwo. na autobus, słowackich już linii, trzeba było czekać około 40 minut. schroniliśmy się w cieniu, gdyż upał dawał już o sobie znać mimo dużej wysokości. za 50 koron od osoby dostaliśmy się do starego smokovca. tam nie zdążyliśmy wysiąść z autobusu, a już pewna pani spytała się nas czy nie potrzebujemy noclegu. zaproponowała pokój w nowej leśnej, miejscowości oddalonej od smokowca o 3 km, w cenie 200 koron. zważywszy na to, że w smokowcu są praktycznie same hotele w cenie minimum 400 koron od osoby, oraz na to, że na elektriczkę z nowej leśnej jest 10 minut spacerem, a można wszędzie nią stamtąd dojechać, wybraliśmy proponowaną nam opcję. do miejsca zamieszkania przywiózł nas mąż pani, który nie mógł być bardziej romowaty niż był :) kwatera w której przyszło nam mieszkać, to wielki trzy piętrowy dom jednorodzinny. po rozpakowaniu się i kąpieli, zmęczeni po podróży zdrzemnęliśmy się na dwie godzinki.

obudziliśmy się przed szesnastą, po czym udaliśmy się na rozeznanie w terenie. w nowej leśnej okazało się nie być typowego sklepu. jest tam winiarnia oraz sklep z mięsem i pieczywem, tyle że bez pieczywa i z czterema wiszącymi kiełbasami. mapa którą kupiliśmy nie obejmowała drogi prowadzącej na przystanek kolejki, poszliśmy więc na czuja szosą skręcając na skrzyżowaniu w lewo. jak się później okazało, należało iść prosto. nie żałowaliśmy jednak tego wyboru ze względu na takie widoki:



po pół godzinie doszliśmy do miejscowości wielki sławkow, bardzo podobnej do tej w której zamieszkaliśmy. kościół, praktycznie wyłącznie domki jednorodzinne i praktycznie wyłącznie romowie. scieżką wśród metrowych traw i chwastów dotarliśmy do stacji elektriczki, którą pojechaliśmy do starego smokowca. miejscowość ta leży u podnóża tatr i ma charakter bardziej turystyczny niż wyżej wspomniane. mnóstwo hoteli, więcej turystów i co ważne sklepy oraz restauracje. upatrzyliśmy sobie w niej przyjemną pizzerię w której serwowano najlepsze pizze jakie w życiu jadłem. to w niej właśnie spożywaliśmy większość ciepłych posiłków w ciągu wyjazdu. pizza od 130 do 170 koron i do tego za 35 zimny złoty bażant.


więcej w kompot śliwkowy

16 lipca 2007

wyjazd

dzisiaj dzień wyjazdu. na dość złego, mega upalny dzień. tego najbardziej się obawiałem, gdyż latanie z dwudziestoma kilogramami na plecach w żarze nie jest moją ulubioną czynnością. z rana w rozpalonym matrixie pomknęliśmy na gdańską po ubezpieczenie. krowiec powiedział, że w warcie, no więc do warty. za 18 zeta zapewniają opłatę, w razie wypadku, w sumie około 15 tys. złotych na okres dziesięciu dni. jak się później okazało, idealnie oszacowaliśmy długość naszego pobytu. po powrocie do domu już tylko pakowanie i ciągłe zadawanie pytania: czy czegoś nie zapomniałem? na dworzec zawiózł nas mariusz. w autobusie chyba bym zszedł na miejscu. na miejscu stał już pociąg relacji bydgoszcz-zakopane. w sumie około 700 kilometrów, a tylko cztery wagony drugiej klasy i jeden pierwszej. udaliśmy się do tego ostatniego. po pół godzinie doszli lewy i roma. wieczór wcześniej zdecydowali się również pojechać w góry. spoko opcja, gdyż lepiej z nimi w przedziale niż z jakimiś nieznajomymi, a i pogadać można. w wagonie upał niemiłosierny. znośnie było dopiero około 23., czyli po pięciu godzinach jazdy. w łodzi kaliskiej dwudziestominutowy postój wykorzystaliśmy z lewym na skok po browary. okazało się, że najbliższy sklep koło dworca oddalony jest o jakieś 500 metrów. do tego skakanie przez czteroulicową szosę. tradycyjnie do samego końca podróży spałem zaledwie pół godziny.


landing – in a car

więcej w kompot śliwkowy

15 lipca 2007

spend time

ostatnie dwa dni to jedna wielka bieganina po całej bydgoszczy i nie tylko. dopiero dzisiaj mam okazję przysiąść przy kompie, naskrobać notkę i pogrzebać nieco w necie. najbardziej napiętym dniem był czwartek. od samego rana jeździliśmy matrixem po całym mieście by załatwić sprawy przed wyjazdem. odebrałem w końcu okulary z nowymi szkłami. póki co nie miałem okazji ich wypróbować, lecz przy pierwszym założeniu odczułem, że są na prawdę mocne, co objawiło się natychmiastowym bólem oczu. kupiliśmy również na dworcu bilet kolejowy zwany regio karnetem. polecam bardzo wszystkim korzystanie z jego możliwości, które pozwalają podróżować w ciągu trzech wybranych dni wakacji (możliwa podróż następnego dnia, jeśli jedziemy pociągiem bezpośrednim do którego wsiedliśmy ów wybranego dnia) pociągami osobowymi i pośpiesznymi w dowolnej klasie. to wszystko za 120 zł. przykładowo, decydując się na jazdę do zakopanego w pierwszej klasie, płacimy w jedną stronę ponad 80 zł (studenci nie mają zniżki na pierwszą klasę!) co daje w sumie prawie 170 zł. kupując regio karnet płacimy 120 i mamy jeszcze jeden dzień do wykorzystania. według mnie, super opcja na długie, wygodne podróże. z dworca udaliśmy się na miasto. tam kebab, mapa tatr wysokich. w drodze do domu wstąpiliśmy do media markt, gdzie rzekomo miały być bilety na off festival. jak się okazało były. ich posiadaczami staliśmy się w kilka minut, nie trzeba będzie więc bawić się w kupowanie przez sklepy internetowe.

piano magic – england’s always better

wieczorem odbyło się spotkanie licealne na starym rynku, potem w witrażowej i w końcu pod parasolami na dworcu pkp. spotkanie jednak nie takie jak zawsze, gdyż zgromadziło się wiele ludzi, z którymi nie widziałem się od czasu otrzymania świadectw maturalnych. atmosfera sympatyczna, trochę piwkowania, trochę śmiechu, każdy opowiedział co tam i jak u niego. fajnie, że mimo braku ogniska w solcu udało się chociaż takowy spęd zorganizować. relacja i więcej zdjęć w kompot śliwkowy.







w piątek spanie do trzynastej z racji późnego powrotu do domu w nocy. po ponad miesięcznej przerwie wsiadłem na rower. mimo tego i panującego upału jechało mi się nadzwyczaj dobrze. trasa krótka, gdyż tylko na fordon do bladego. jazdę umilało piano magic, które katuję ostatnio niemiłosiernie. wieczór chciałem spędzić spokojnie, w domu przy kompie. jednak ślivka i zix nie pozwolili mi na to. o godzinie dwudziestej siedziałem już w aucie mknąc nowotoruńską do solca. tam standardowa ekipa poszerzona o czteroletnią marysię. grill, wybrzydzane karpackie, luksusowa, dużo śmiechu. miałem nie pić, lecz stamtąd nie da się wyjechać o suchym gardle :) w drogę powrotną udaliśmy się kilka minut przed drugą. zahaczyliśmy o tesko, gdzie zrobiliśmy zakupy na jutrzejszy wyjazd.

kaolin - le haut est essentiel
mew – louisa louisa

12 lipca 2007

piła

piła to miasto oddalone od bydgoszczy zaledwie 80 kilometrów, znane z dużej ilości zieleni oraz rzeki gwdy. wizyta w nim była planowana przez nas już od trzech miesięcy, jednak brak czasu, uczelniane obowiązki, czy też niekorzystna pogoda, nie pozwalały na jej zrealizowanie. dzisiaj nastał dzień, kiedy w końcu udało nam się zrealizować cel stanięcia na ziemi pilskiej. przed południem siedzieliśmy już w osobowym pociągu z biletem wartym 8,82 złotego, co na moje nie jest wielkim majątkiem, a kwota taka wystarczy na odwiedzenie wielu ciekawych miejsc wokół naszego miasta.

początkowo pogoda była pochmurna i wietrzna. nisko zawieszone chmury dodawały uroku rozciągającym się praktycznie wzdłuż całej trasy łąkom nadnoteckim. po prawej stronie torów rozciągały się zbocza pradoliny noteci, których wierzchołki sięgają nawet 190 m. n.p.m, przy czym dolina leży na wysokości zaledwie 50 m n.p.m. taka różnica poziomów wywierała na nas wrażenie jakbyśmy jechali w góry, a nie do miasta w centralnej polsce. po lewej stronie torów rozciągały się setki hektarów przepięknych, zielonych, trawiastych łąk pokrytych niewysokimi krzewami oraz od czasu do czasu hodowlanymi stawami. w przeszłości miałem okazję podróżować doliną noteci rowerem. po dzisiejszym dniu mam wielką ochotę na powtórzenie wojaży w tamte okolice.



do piły wjechaliśmy tuż przed godziną pierwszą. w google earth wypatrzyłem, że w północnej części miasta znajduje się zbiornik wodny z dwoma charakterystycznymi, głęboko wysuniętymi półwyspami. obiecałem sobie, że tam dotrę dzisiaj, co zaowocowało małym niezadowoleniem ślivki. ku mojej uciesze udało nam się tam dostać po blisko godzinnym spacerze przez miasto. na prawdę było warto. udaliśmy się na jeden z wymienionych półwyspów, gdzie okazało się, że wokoło nie ma żywej duszy nie licząc dwóch rybaków. zdziwienie tym większe, gdyż panuje okres wakacji, a zalew koszycki (bo o nim mowa) leży praktycznie w centrum miasta, przy głównej szosie wylotowej, z połączeniem autobusowym. rad byłbym nieziemsko, gdyby takie miejsce było w bydgoszczy. miałem ochotę tam przeleżeć resztę czasu do pociągu pierwotnego, lecz pogoniony przez ślivkę, musiałem się zerwać do dalszego zwiedzania.





nieco inną drogą ruszyliśmy z powrotem w kierunku centrum, o ile można je tak nazwać. szliśmy godzinę pośród osiedli w 95% złożonych z domków jednorodzinnych. od czasu do czasu ulokowane między nimi były bloki, kościoły oraz hotele. stwierdziliśmy zgodnie, że piła szału nie robi jeśli chodzi o architekturę i organizację centrum. nie ma typowego rynku, którego obecność jest tak charakterystyczna w polskich miastach. to właśnie rynek główny jest chlubą miasta. jego architektura, miejsca gdzie można odpocząć, wypić piwo, spotkać się ze znajomymi. w pile natomiast jest wielki plac staszica, z ogromnym remontowanym, czy też dopiero budowanym wg ślivki centrum handlowym oraz urzędem miasta. jak ktoś się poczuje głodny to ma trzy opcje: budka z hamburgerami, smażalnia ryb oraz sphinx.



w okolicznym barze spytaliśmy się miejscowych o coś w rodzaju centrum. wskazali nam drogę do rzekomego deptaku. okazało się, że takowy istnieje. szału jeśli chodzi o swoją długość nie robi, za to jest czysty, z ławkami do siedzenia i klombami czerwonych róż. z deptaka udaliśmy się jeszcze do największego kościoła w pile pw. świętej rodziny. jak to było wcześniej również wciśniętego pomiędzy bloki mieszkalne. do wyboru mieliśmy dwa pociągi powrotne – o 18:30 i 20:25. oczywiście z braku celów do zwiedzania i generalnie znudzenia miastem, wybraliśmy ten pierwszy. w trakcie podróży dźwięki lansowane przez beirut i roy’a montgomery upiększały widoki rozprzestrzeniające się za oknem.



więcej zdjęć i relacja w kompot śliwkowy

piano magic – saints preserve us

11 lipca 2007

frrrr

długoterminowe prognozy zapowiadają na przyszły tydzień słoneczną i upalną pogodę w centralnej europie. zdecydowaliśmy zatem, że to właśnie w najbliższy poniedziałek pojedziemy w góry, a dokładnie w słowackie tatry. uważam, że to najlepszy okres na taką wyprawę. po pierwsze, niedawno skończyła się sesja, więc należy trochę odpocząć od nauki, tym bardziej, że czeka na nas projekt z pk. po drugie, tatry to góry które wymagają długiego dnia, gdyż wycieczki są co najmniej ośmiogodzinne. lipiec nam to zapewnia. po trzecie, jak wspominałem, zapowiadana jest ładna pogoda.

dzisiejszy dzień był wyjątkowo zabiegany. rano optyk, gdzie miałem badanie wzroku. komputer obliczył, że mam 1 i 1,25, co oznacza, że znowu się pogorszyło. wszystko od częstego ślęczenia przed kompem. po badaniu poszliśmy z sylwią odebrać jej nowy dowód osobisty. bez niego wyjazd na słowację byłby niemożliwy. następnie ruszyliśmy do deichmanna, gdzie slivka kupiła zgrabne buty usztywniające kostkę. w drodze do domu bigtastybecon z surówką i kolą. nie powiem, smakowity z niego kąsek i co ważne, zapychający żołądek dostatecznie, by nie czuć głodu przez najbliższe kilka godzin po jego zjedzeniu. po południu wsiadłem na rower i pojechałem do znajomego optyka, by zawieźć mu wyniki badań. na jutro będę miał już nowe szkła. potem do wujka na leśne po plecak dla ślivki.

w domu już, zaczęło się wymyślanie opcji na dzień przerwy w łażeniu po górach. bratysława nie bo 5 godzin, wiedeń nie bo jeszcze dłużej, węgry nie bo w ogóle, styk trzech granic nie bo znowu trzeba by biec, bańska bystrzyca nie bo przesiadki. padło w końcu na koszyce. od popradu ledwie dwie godziny jazdy osobowym, a co najważniejsze, tylko za 8,5 zyla. piszą w necie, że jedno z piękniejszych miast na słowacji, więc trzeba będzie się o tym przekonać osobiście. a jutro małe przetarcie przed większą podróżą, czyli piła.

arovane – tides
jan jelinek - there are other worlds (they have not told you of)

09 lipca 2007

no i się zaczęły

no i wracam po dłuższym czasie nieobecności. był to okres nauki, jednakże w większym stopniu spędzony na znajdywaniu czynności, które miały ją opóźnić. moje baterie wyczerpały się po ostatnim zaliczeniu. na poprawkę z teletransmisji nie pozostało już tak wiele energii. z jednej strony zaletą tak wczesnego jej terminu jest to, że w głowie pozostała wiedza z pierwszego podejścia. z drugiej jednak, przedłużył się okres sesji, co wiąże się z późniejszymi wakacjami. fakt, że pogoda nie dopisuje na wyprawy, lecz można było ten czas spędzić znacznie przyjemniej.

william basinski – el camino real
william basinski – watermusic ii



dzisiaj w końcu udaliśmy się na uczelnię by stawić czoła kablom, modulacjom i filtrom. byłem święcie przekonany, że nie da się już nas zaskoczyć niewygodnymi pytaniami. jakże się myliłem. wizja września staje się realna, po tym jak zamiast pisać o dopasowaniu, przeniku czy też zaletach i wadach filtrów, przyszło wyprowadzać produkty modulacji oraz rysować charakterystyki filtrów typu П, o których mowy na wykładzie nie było... mimo to, ponownie większość ludzi z roku przyjęła pytania śmiechem i z wizją rozpoczynających się wakacji opuściła aulę. wieczorem zorganizowaliśmy, po raz siódmy bodajże, siatkówkę na szwederowie. tym razem skład praktycznie licealny. miłe, że spotkali się ludzie, którzy nie mieli ze sobą żadnego kontaktu przez trzy lata. trzeba korzystać z okazji i zorganizować następne spotkanie, póki są jeszcze dostępni.

july skies – august country fires

05 lipca 2007

william basinski - melancholia

04 lipca 2007

roozmyyyttttooooo

♫ port-royal - flares part i
♫ port-royal - flares part ii
arrial - i predict a quiet (spanish dub)



rano wizyta na uczelni. z angola pięć. projekt z transmisji danych - cztery. w sumie usatysfakcjonowany, gdyż nie robił on wielkiego szału. najważniejsze, że nie zaniża średniej. powrót do domu w wielkiej ulewie. teraz już nie pada, ale równie pięknie. klimat jesienny. chłonę wilgoć umykającą z dworu przez otwarte okno. muzycznie również jesiennie..soul whirling somewhere...

soul whirling somewhere - opening the ten-end
yellow6 - common

01 lipca 2007

mount wroclai

kolejny przebujany weekend. poczynione nic konstruktywnego. dzisiaj posiedziałem na slsku w celu zdobycia nieco nowej muzy. zassałem windsor of the derby – zespół w którym udzielał się adam wiltzie, znany ze stars of the lid oraz aix em klemm. pierwsze odczucie pozytywne. spokojny rock z elektroniką w sam raz na letnie wieczory. ponadto chwyciłem w końcu za jednoosobowy projekt beirut, dwudziestoletniego zacha condona. zachęcony recenzjami które pojawiły się po poznańskim koncercie tejże formacji, powoli wsiąkam w rytmy południowoeuropejskie jakie ona prezentuje. jestem absolutnie pod wrażeniem geniuszu zacha, ponieważ ‘gulag orkestar’ – debiutowy album beirutu, powstał wyłącznie za jego przyczyną w domowym zaciszu. na jego muzykę składa się niezwykle szerokie instrumentarium (perkusja, trąbki, instrumenty smyczkowe, akordeon małe gitarki których nazwy nie znam), co jeszcze bardziej podkreśla niezwykłość jego talentu. zresztą posłuchajcie sobie sami klikając na poniższy link...

beirut – prenzlaurberg



tegoroczne wakacje różnią się bardzo od poprzednich. w zeszłych latach nadchodził lipiec i jedyną wizją na najbliższe trzy miesiące były: tour de france, jazda na rowerze i wrześniowy wyjazd w góry. w tym roku jest tyle do zrobienia, że nie wiem w jakie dni to upchać. początek lipca to nauka na poprawkę z teletransmisji. pozostaje również do zrobienia projekt z projektowania komputerowego, co będzie czynnością czasochłonną. ponadto wyjazd w tatry słowackie, nad morze z mamą, potem z sylwią, festiwal w mysłowicach, jakiś rower albo góry z bladym. chciałbym również kilka dni spędzić samotnie na działce obcując wyłącznie z naturą i muzyką. to czy wszystko powyższe uda się zrealizować zależy jedynie od pogody. mam nadzieję, że ta dopisze...

windsor of the derby – we fight til death
pan•american - settled