30 grudnia 2006

ano leżajsk

jakby to powiedzieć. gówno robię, czyli nic nie licząc wspomnianego gówna. okres poświąteczny miał być przeznaczony na intensywne robienie projektu, sprawozdań oraz notatek na egzamin z tk. zrobiłem najłatwiejsze z projektu, zaprojektowałem se filtry dwa i wykreśliłem dwie charakterystyki. normalnie szał, jestem powalony moją inwencją twórczą. powalony do śmiechu. śmiesznie za to nie będzie za dwa tygodnie, kiedy zaliczenie będzie goniło zaliczenie, a egzamin – egzamin. póki co, nie ma co. czilałtować się trzeba.
miałem się dzisiaj przejść od mediamarkt i domaru kupić słuchawki do empetrzy, ponieważ stare przy ambientach wprowadzają niemile widziane click’i i trzaski. nie poszedłem, ponieważ okazało się, że pieniądze na nie przeznaczone, wydam w sylwestra którego spędzę jednak w gdańsku. grunt to się najebać, niekoniecznie pojebać :) w ogóle fajnie, bo okazał się być jednak pociąg osobowy do bydgoszczy. w końcu dyszkę mniej w plecy.
wczoraj zasypiałem przy substracie biosphere’a. świat chyba nie widział bardziej klimatowego albumu. warunkiem koniecznym do jego przesłuchania jest zgaszone światło i pozycja leżąca. mile widziany jest chłód w pomieszczeniu w którym to robimy. otóż album ten jest to jeden wielki pejzaż mroźnej arktyki na którą zabiera nas w pierwszym utworze samolot. słychać wiatr polarny, ciszę polarną, niesamowite echo i zorzę polarną. ta ostatnia ukazuje nam się w utworze sphere of no-form dokładnie od 3 minuty i 48 sekundy. w moim odczuciu najpiękniejszy dźwięk jaki dała muzyka. gorąco polecam tym, którym brakuje mrozu i śniegu.

tim hecker – azure azure 

28 grudnia 2006

~!@#$%^&*()_+

bez inwencji twórczej. bez chęci do czegokolwiek. może filtr zaprojektuję.

jest mi źle. nic nie potrafię zrobić. jak postanowię coś zrobić, to przycisk ‘pause’ i ‘reverse’. nie potrafię skończyć. potrafię tylko muzyki słuchać i myśleć. pogoda też powoli zaczyna nużyć. od kilkunastu dni bez słońca. wiednę. czekam dalej.

apparat – contradiction

są takie słowa na b i c. za dużo ich w naszym życiu. i jeszcze takie na s. czy się można do nich przyzwyczaić?

muzyki słucham. zawsze będę słuchać. ona jest ucieczką, ona pocieszy, ona zdołuje jeszcze bardziej. zawsze się dostosuje do mnie. ona słucha mnie, a ja jej.

destroyalldreamers – orage


mandarynki dzisiaj zjadłem


26 grudnia 2006

pym pym pym bę bę bę bęęę

w dziś dzień zostaliśmy zaproszeni całą rodzinką do znajomych na śniadanie. poszliśmy w trójosobowym składzie bez brata. rodzinka znajomych okazała się być w komplecie, dzięki czemu z niektórymi ich członków zobaczyłem sie po kilku latach, a z jednym to po raz pierwszy. mowa o dwuletniej izuni. mała jest megasłodka. normalnie zachciało mi się dzieciaka, jak na nią patrzyłem. nieważne, że tam pieluchy i płacze. ważne, że ‘mama’, że ‘papa’, że ‘angu angu’. i ten słodki uśmiech na twarzy. popiłem se trochę wódeczki, pojadłem se trochę rozmaitości, po czym poszedłem na godzinny spacer z małą, jej dziadkiem i moim ojcem. dzisiaj po raz pierwszy w tym półroczu poczułem, że jest zimno. mega najedzony zwinąłem się z imprezki około szesnastej.
popołudnie nie wymaga komentowania. w TAKICH chwilach mam zawsze nadzieję, że to ostatnie TAKIE chwile.

sigur ros – untitled8
roy montgomery – just melancholy
durutti column – never known
beef terminal – nervosa

dzisiaj wpadłem na: 11:11, 13:13, 14:14, 15:15, 17:17, 20:20.

... 

25 grudnia 2006

pierwszy

dzisiaj kolejny, być może ostatni dzień totalnego lenistwa. wstałem dopiero kilka minut przed południem obudzony sygnałem komórki i poleceniem zebrania się. po chwili zjechałem na klatkę odebrać klucz do domu mamy sylwii, ponieważ mam dzisiaj misję. misję wyprowadzenia dżekiego. rano byłem jakiś niewyraźny pewnie dlatego, że kolejny raz poszedłem spać po 2. nie mając nic ciekawego do roboty, zgodnie z przedwczorajszym postanowieniem chwyciłem za nożyczki i uciachałem co nieco na głowie. irytowały mnie włosy nachodzące na uszy i kłębiące się na karku. teraz jest mi schludniej, wygodniej i w ogóle zajebiście.

porcupine tree – feel so low
paatos – tea

po południu poszedłem na wyżyny wyprowadzić psa. wziąłem aparat, ponieważ zaplanowałem sobie po tym spacer. wędrując po ogrodach minąłem mnóstwo rodzin pałętających się w bliżej nieokreślonych kierunkach. trochę żałuję, że nie mieszkam gdzieś na samym obrzeżu miasta. niby mam gdzie spacerować, ale to nie jest to samo co odizolowanie się gdzieś w lesie, czy na łące. jak jest ciepło, to nie ma problemu. wsiadam na rower i po kilkunastu minutach jestem sam. zaczyna brakować mi takich chwil, co jest normalne co roku o tej porze. jeszcze 3 miesiące zimy...



sigur ros – flugufrelsarinn

wieczorem oglądałem na przemian kevina w ny i głupszych oraz poszedłem drugi raz dżekim. jest godzina 20., nie mam na nic siły i ochoty. w głośnikach beef terminal, niech tak zostanie.

beef terminal – everything is alive
 

24 grudnia 2006

w jak wojaże, wigilia

ostatnie dwa dni spędziłem praktycznie poza domem, nie licząc nocy. w sobotę pozwoliłem sobie ponownie na dłuższą kimkę. początkowo planowałem ten dzień spędzić na robieniu niczego i zbijaniu bąków, jednak pomyślałem, że nie będzie okazji pogadać w tym roku z bladym co spowodowało, że kilkadziesiąt minut później siedziałem w autobusie na fordon. wizyta ta zweryfikowała co nieco plany na sylwestra. jest mianowicie opcja bym spędził tę noc w gdańsku. jeszcze się nie zdecydowałem, pomyślę. do domu wróciłem po siedemnastej, odczekałem aż mama przygotowuje pizzę i ruszyłem do brata, na zaległego urodzinowego browarka.
szkoda, że sączyłem go w pojedynkę, ponieważ marcin był z deczka wczorajszy :) planowałem pokazać mu ‘umbilical brothers’. okazało się, że jego cd-rom czyta jedną płytę na dziesięć, a że moja w dodatku była typu rw, więc cudu nie było. obejrzeliśmy finałową galę k1, że niby raz do roku, że niby najlepsi na niej walczyli. zapewne nigdy sam od siebie bym nie włączył kanału z takim wydarzeniem na dłużej niż jedną minutę. okazało się być ciekawe. nawet, zapewne pod wpływem browarków, zacząłem się przejmować wynikami walk :) jednak w trakcie jednego z półfinałów miało miejsce wydarzenie historyczne. mianowicie pierwszy raz z bratem ‘porozmawialiśmy’. mniej więcej coś w stylu tego, co miało miejsce ponad rok temu z sylwią. trochę się o sobie dowiedzieliśmy, trochę padło wskazówek od bardziej doświadczonego, trochę pozwałowaliśmy z różnych pierdół. tego mi było trzeba. po gali poskakaliśmy jeszcze po kanałach, dostałem papierkowego prezenta i pojechałem taryfą do domu. spać się położyłem bodajże koło drugiej.

pacific uv – out in the blue

dzisiaj dzwoniąca komórka obudziła mnie o 10:15. szybko się pozbierałem, ponieważ byłem z mamą umówiony na wyjście na giełdę w celu wymiany czapki. no cóż. ta którą wybrałem nie jest szczytem moich marzeń, ale najważniejsze żeby było ciepło w uszy. po giełdzie poszedłem do sylwii wymienić się prezentami. nie wiem czemu mój, wywołał wybuch śmiechu :)))) z pewnością oba są bardzo praktyczne. obejrzeliśmy film o reniferze i zaklątwionym pseudomikołaju. leciał też western. w ogóle śmieszne rzeczy, bo dzisiejszego dnia nie wiadomo z jakiej przyczyny, padł windows dwóm osobom. no śmieszne rzeczy na prawdę.
o piętnastej byłem już w domku, by godzinę później zasiąść do wigilijnego stołu w składzie osób pięć: mama, ojciec, brat, wuja heniu no i ja. było na prawdę zabawnie, zapewne z powodu lejącej się co kilka minut do kieliszków nalewki ze śliwek. wigilia jakże inna od tej zeszłorocznej. bez kwasów, przemilczeń, omijających spojrzeń. tradycyjnie zostaliśmy zarzuceni milionami opowieści i anegdot wujka. w trakcie półmilionowej anegdoty poszedłem do pokoju oglądać ‘kevina samego w domu’. wigilia bez tego filmu nie jest wigilią :) o północy pójdę na pasterkę, dopiero drugi raz w życiu. żałuję, że wcześniej nie chodziłem, ponieważ jest to na prawdę uroczysta msza. lubię słuchać kolędy.

july skies – swallows and swifts

tradycyjnie nie rozsyłałem do nikogo sms-ów. tradycyjnie z czystego lenistwa, a także z braku czasu. dziękuję więc wszystkim za życzenia i również życzę spokojnych, wesołych i nieprzejedzonych Świąt oraz nabrania sił na zbliżającą się sesję.



22 grudnia 2006

glósóli

w końcu wolny, nie zobowiązujący do niczego dzień. wykorzystałem ten fakt budząc się przed dwunastą. pół godziny później dreptałem już do tesko w celu dokończenia zakupów świątecznych. prezenty głównie alkoholowe. w trakcie marszu w uszach brzmiało mi takk sigurów. genialnie słucha się tej płyty na spacerach.
wróciłem do domu, pogadałem na gg z ludziami, zjadłem obiad i zgodnie z planami wziąłem się za tworzenie posetu w moim pokoju. dla niewtajemniczonych – porządku. wywaliłem wszystkie książki, zeszyty, atlasy i podręczniki z półek nad szafami. 80% wszystkiego zostało przekierowane przeze mnie na straty. nie starczyły trzy kursy windą by wynieść całość do zsypu. dzięki temu, zniknęły z szafek kilogramy segregatorów, które umieściłem w miejscu, już makulatury. zrobiło się natychmiast jakby więcej miejsca. na lewej półce postawiłem najróżniejsze gadżety w postaci mastkotek, które nazbierałem w ciągu podstawówki i liceum. ponadto na głośniku pojawiła się mała choinka i na półce gwiazdor. podoba mi się mój pokój.

epic45 – i’m getting too young for this

wieczorem spotkaliśmy się zgodnie z planem na siatkówce. tym razem graliśmy aż trzy godziny, jednak czas minął znacznie szybciej niż ostatnio. skinner pożyczył mi ‘symfonię c++’ (wielkie dzięki!!!) co umożliwia mi zabranie się za projekt z bujnowskiego. z pewnością jeszcze nie jutro i pojutrze. znowu za dużo myślałem oraz oczekiwałem. zresztą jak zawsze. ale czuję atmosferę tych dni sprzed kilku miesięcy. pewnie dlatego, że niebawem minie rok. słucham muzyki i będę jej słuchał. to się na pewno nie zmieni. natknąłem się wczoraj na dwa zespoły: pacific uv oraz epic45. idealne na okres świąteczny. coś pomiędzy piano magic a slowdive oraz july skies. piękne.

stafrænn hákon – e.k. 

21 grudnia 2006

adijos utp ten rokos

dzisiaj ostatni dzień na uczelni przed świętami. oficjalnie zaczął się dłuuugi łikend. jupijajej. za dużo to se nie odpocznę... 2 sprawozdania, projekt z bujnowskiego, przygotowania do egzamu z tk, itd. pewne jest, że nie chwycę się za nic z powyższych do 25-ego. do tego czasu ‘nie robienie niczego’ i zbijanie bąków. na jutro mam ambitny plan uporządkowania szaf, co wiąże się z wyrzuceniem kilogramów książek, podręczników i zeszytów z podstawówki oraz liceum. odciążę w końcu obie półki nad łóżkami. na każdej jest jedenaście pełnych segregatorów ‘świata wiedzy’ i ‘wielkiej encyklopedii polonica’. kładąc się każdego wieczora, ryzykuję życiem. mam nadzieję, że nie spadnie żadna z nich dzisiejszej nocy. jutro na 19stą jesteśmy umówieni ponownie na siatę. tym razem mamy możliwość gry nawet trzy godziny. zajebiście.

radiohead – backdrifts (live)

małą rozgrzewką przed jutrzejszym wieczorem były dzisiejsze wyfy. po trzech miesiącach nasza gra wygląda naprawdę nieźle. po wyfach zgodnie z czwartkowym algorytmem: kąpiel, kawa, stołówka, spagetti i czekanie na peronie. dzisiaj z deka szajba odbiła i nakręciłem filmik jak to spędzamy czas przed czwartkowym wykładem. doprawdy, zabawny. na wykładzie to myślałem, że jajko zniosę, a może nawet i ze dwa. ale przecież nie wypada wychodzić, jak się koledzy i koleżanki produkują. na wieczór miałem opcję, która niemalże po zrodzeniu się w mojej głowie, upadła. no cóż, szkoda. niby idą święta, ale tak naprawdę nie będzie czasu...
od wczoraj non-stop słucham radiohead. powrót do starych dobrych czasów, kiedy to organizowało się sylwestra, by oglądać ich koncerty i osiągać TEN stan. to było coś. nigdy nie zapomnę let down, czy how to disappear completely na polanie wczesnowiosennego poranka, gdzieś w beskidzie małym. albo sesje radioheadowe przy wyłączonym świetle na działce. to był odjazd. jejeje blady!

radiohead – street spirit
radiohead – the bends
radiohead – lucky
radiohead – i might be wrong (live)

20 grudnia 2006

no świątecznie no

dzisiaj po raz pierwszy w tym semestrze przegrałem z pokusą snu. dzwoniło o 6:30, dzwoniło o 8:00. odpuściłem zatem tk, co nie było wielką stratą, jak się później okazało. po samym przybyciu na uczelnię było czuć atmosferę zbliżającego się koła z assemblera. przed wykładem z każdej strony atakowały moje uszy hasła typu: pamięć użytkowa, skok warunkowy, jb, algorytm jajecznicy. no kurde momentami to się nie dało normalnie rozmawiać. wykład wyjątkowo nudny. po raz pierwszy nic nie pisałem od siebie. pewnie tak zostanie do końca semestru. o 12:15 siedliśmy przy osiemzeropięćjedynkach. pan paweł był dzisiaj wyjątkowo uśmiechnięty i dowcipny. może dlatego, że zjadł jogurt jak my pisaliśmy. trzy pytania okazały się być identyczne jak w poprzednich grupach, cztery zupełnie z innej beczki. myślę, że będzie dobrze. przecież umiem zrobić jajecznicę...

art of fighting – akula

w momencie wyjścia z laboratorium można by rzec, że zaczęły się święta. jupi! nie trzeba się nic uczyć... podróż do domu była zabawna. na obiad znowu gołąbki, po gołąbkach kimacz. ojciec kupił najładniejszą od kilku lat choinkę. wstawię zdjęcie jak ją ubierze. wstałem po dwóch godzinach, po czym natchnęło mnie obczaić nowy hiperrrmarket co mi pod nosem wybudowali. nie powiem, ale jak doszedłem na miejsce to nie mogłem zczaić gdzie jestem. skrzyżowanie kujawskiej z alejami JPII zostało totalnie przerobione, bodajże na sposób bezkolizyjny. mam nadzieję, że nie zgubię się tam jadąc rowerkiem wiosną. w związku z planowanym od dawna przyłączeniem się do sieci osiedlowej zakupiłem trzy dvd, co by mi gigabajtów wolnych na dysku przybyło. mariusz, czekam :)

kent - om du var här

kenta słuchałem dokładnie rok temu, więc bardzo kojarzy mi się z tamtym okresem. okresem kiedy wszystko się zaczęło. nad morze postanowiłem zabrać mamę. w tym roku w zasadzie nie było mnie w domu. nawet gdy byłem, to tylko sprawiałem takie wrażenie. cały czas zamknięty w pokoju. tak naprawdę gdzie indziej. dlatego chociaż ten jeden dzień spędzę z nią w całości. nad morzem, które tak kocha.

roy montgomery – unfarthomable #1 

19 grudnia 2006

ue

odbicie.


zabawne laborki z układów dzisiaj były. mnóstwo ludzi, nie 
wiadomo skąd i po co. no to zdjęcia:
 








cieszę się na piątkową siatkówkę. póki co jednak kawa i nauka na koło z tk. liczę na pytania, które były w innych grupach.

the durutti column - never known
great lake swimmers - moving, shaking
great lake swimmers - i will never see the sun
great lake swimmers - this is not like home

w przerwie międzyświątecznej mam zamiar pojechać nad morze. żaden bujnowski, czy graf spójny mnie nie zatrzyma!

18 grudnia 2006

...

nie mam z kim pogadać. kompletnie nie znam takiej osoby. jest wiele znajomych z którymi mógłbym to zrobić, ale skutki tego byłyby fatalne. chciałbym wszystko komuś powiedzieć bez żadnych ogródek, i żeby ten ktoś mi powiedział, że będzie dobrze. chcę usnąć...usnąć i się obudzić...............albo i nie.











nie chce tych zasranych świąt...





















nie chcę jeszcze bardziej zasranego sylwestra...



























przytulić się chcę i tak usnąć aż będzie dobrze... 

3dB

wigilia grupowa dzisiaj była.








już nie zajmę Ci czasu, gdy będziesz chciała robić co inne. już nie będę nic mówił, bo jak widzisz, nie ma to sensu. w niczym nie ma sensu. są tylko nerwy, głupie pytania i głupie odpowiedzi...

i nie pytać, bo to może popsuć paru osobom życie. chociaż je znając, jest to kwestia czasu.

17 grudnia 2006

tylko nie pytać

jest źle. bardzo źle. gorzej może być już niedługo...

16 grudnia 2006

:)

w piątek rano mimo przełożonego koła poszedłem na wykład. zech rozwiał moje i romana wątpliwości odnośnie relacji, co z pewnością przyda się na kole. na angielskim ponownie nie mówiliśmy spiczy. wkurzające, że się trzeba uczyć co tydzień tego samego. z koła dostałem 4, co mnie nie usatysfakcjonowało. wyszedłem przez to z uczelni nieco podirytowany. jednak po kilku minutach już o tym nie myślałem, ponieważ czekała mnie najmilsza część weekendu.
w domu zapodałem tradycyjnego kimacza, wykąpałem się i byłem gotów do zaplanowanych wojaży. pojechałem najpierw do tesco, gdzie kupiłem zero,siedem , czipsy teskowe oraz sok porzeczkowy (chyba najlepszy obok grejfrutowego jako popitka). po zakupach na przystanku czekała już na mnie sylwia i pełni ciekawości co do przebiegu dalszej części wieczoru pojechaliśmy na fordon. szukanie siedziby niejakiego kordzińskiego zajęło nam parę minut, ponieważ wspomniany kolega pomylił strony ulicy w trakcie wyjaśniania jej lokalizacji :) wypiliśmy trzy szybkie i jeszcze pełni świadomości, obejrzeliśmy ‘żyć szybko, umrzeć młodo’. po filmie okazało się, że wpadną skinner i olis. krzysiu niestety tylko na parę minut. zanim przybyli, wykończyliśmy w szalonym tempie nasze zero,siedem co się okazało mieć fatalne skutki w przyszłości :) skinner postanowił również się napić, więc poszedł z sylwią do monopola po połówkę. gdy wrócili, włączyliśmy ‘umbilical brothers’, których obejrzenie było oficjalnym celem spotkania. niestety pomiędzy jejejejeje, a g-glitches kordzik nam zrobił gedauuuud, co było skutkiem szaleńczego tempa opróżniania absolwenta. pod koniec kabaretu przyszła kolej na mnie :) krótko mówiąc zamuliłem na około 3 godziny. najatrakcyjniejszą inicjatywą tego okresu czasu była samotna wyprawa na górę lotników. stałem na niej parę minut i obserwowałem nocne życie fordonu :) pozostałe fakty i wydarzenia nie wymagają opisu :))) spać poszliśmy o 3:30.
rano obudziliśmy się koło dziesiątej, lecz poleżeliśmy jeszcze ponad godzinę. dzisiaj nastał dzień, kiedy to nasza grupa wzbogacona o obecność kordzińskiego i damiana, spotkała się na czymś, co można nazwać rekreacyjną inicjatywą. otóż wynajęliśmy salę na szwederowie w celu pogrania w siatkówkę. było na prawdę zabawnie, ale również występowały elementy współzawodnictwa, które to objawiały się poświęceniem w grze :) liczę na to, że częściej będziemy się w ten sposób spotykać, bo przecież uczelnia nie może być jedynym miejscem w którym się widzimy. do domu wróciłem po 15. jestem wykończony, zmęczony, śpiący czy jak to tam nazwać, ale również zajebiście zadowolony z tych dwóch dni. brakowało mi relaksu, całkowitego odcięcia się od obowiązków i zmartwień. mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja na tego typu inicjatywy.






ps. krodziński to swój ziom. w dodatku tak samo zboczony jak my :))))) 

14 grudnia 2006

nie myśleć przecież

dzisiaj był czwartek co oznacza, że na ten dzień mam z góry określony algorytm. nie robiłem nic nadzwyczajnego, ani wiele różniącego się od wszystkich czwartków w tym semestrze. kozaczka zrobił nam mały prezent w postaci niemal dwukrotnie krótszego wykładu. trochę smuci mnie świadomość, że już nie będzie nam opowiadał o wektorach, nablach i innych krzaczkach. będzie brakować jego uśmiechu, anegdotek, ogromnej wiedzy i zabawnie mrugających oczek :)
wieczór miałem spędzić nad matą dyskretną. okazało się, że kolokwium zostało ponownie przełożone. tym razem z winy dyplomantów. zaczyna mnie to powoli irytować. zapewne odbędzie się ono po świętach, a wówczas będziemy mieli przecież fuuuuull czasu...
chciałbym, żeby był już piątek – godzina 12:30. łikend o którym pisałem w poprzedniej notce nastraja mnie bardzo pozytywnie. jutro mam zamiar wypłukać procentami i ogromną dawką śmiechu wszelkie niepotrzebne i dręczące mnie rzeczy w głowie. póki co, powtórzę spicza.


windy&carl – consciousness
landing – ruins of the morning (so cold) 


2 dni temu minął rok od ‘pierwszego razu’. boję się świąt, boję się sylwestra...

13 grudnia 2006

kap kap kap

 mijający rok był mało deszczowy, więc aktualna pogoda nadrabia u mnie zaległości. wychodząc rano z domu mogę wziąć w końcu głęboki oddech świeżego, wilgotnego powietrza. wszyscy ludzie stoją w ścisku pod wiatą chroniąc się przed deszczem niczym przed kwasem siarkowym. ja stoję obok i cieszę się faktem, że kropelki uderzają o kaptur na mojej głowie. w autobusie nigdy nie wycieram zaparowanych szyb. świat przez nie oglądany jest taki rozmyty. taki, jak muzyka którą kocham. nie ma konturów, nie ma kształtów. są tylko plamy. dzisiaj słuchając low przeniknąłem do tego świata. niestety trzeba było wysiąść...
na uczelni trochę się uspokoiło, nie ma milion rzeczy do zrobienia. w piątek przełożone koło z dyskretnej. wczoraj uczyłem się godzinę, dzisiaj posiedzę nad tym do wieczora. myślę, że styknie. łikend zapowiada się bardzo pozytywnie. w piątek idziemy do kordzika na śmieszne rzeczy i pijaństwo, a w sobotę pogramy całą grupą w siatę. to będą zabawne dni.

hrsta – folkways orange

póki co kawa i klasy abstrakcji


10 grudnia 2006

łikend

łikend ogólnie można by rzec w połowie przemulony, w połowie przepracowany. wczoraj z rana porobiłem sprawozdanie z majewskiego, lecz nie mogłem nad nim dłużej usiedzieć. w głowie miałem wielki mętlik myśli. niektóre na prawdę mnie przeraziły. po obiedzie postanowiłem się przejść. przejść bez celu. poszedłem najpierw do tesco, niby po płyty dvd. żadnej nie znalazłem. przeraził mnie tylko tłum ludzi, więc jak najszybciej stamtąd uciekłem. poszedłem na przystanek, wsiadłem w tramwaj i po kilku minutach byłem w śródmieściu. powędrowałem do empika by zobaczyć przewodniki po krajach nadbałtyckich. po kilku minutach zostałem wyproszony, bo zachciało im się zamykać sklep. nie chciałem wracać do domu, usiadłem więc na ławce na starym rynku i gapiłem się z godzinę na setki lampek opatulających choinkę stojącą po samym środku placu. wypiłem kubusia z tesko i na lacza udałem się do domu goniony naciskiem na pęcherz moczowy. wieczór spędzony w miłym towarzystwie. obejrzeliśmy dwa filmy. no dobra, ja dwa ;p

rivulets – will you be there

dzisiaj natomiast od rana zawziąłem się na sprawozdania. skończyłem majewskiego bez symulacji oraz zrobiłem tk bez dżonsona. na sieci zapewne nic nie zrobię. nic mi się już dzisiaj nie chce. kubę w końcu obejrzę.

coastal – night sky

08 grudnia 2006

;

zgodnie z planem, mimo popołudniowej fizyki, wstałem wcześnie o tej 6:30 i wybrałem się na wykład z maty dyskretnej, wyłącznie z powodu przyszłotygodniowego koła. już od podstawówki jestem przyzwyczajony wcześnie przyjeżdżać, czy to do szkoły, czy na uczelnię. obecnie jestem średnio 40 minut przed pierwszymi zajęciami. wykorzystując ten nadmiar czasu, przeszedłem się dzisiaj pieszo ze spornej na sochaczewską. na wiadukcie znacznie zwolniłem i kontemplowałem wschód słońca. tak piękny obrazek chociaż na chwilę pozwala zapomnieć o wszelkich problemach i udrękach. na przerwie w wykładzie, mnie i kordzikowi szajba totalnie odbiła, co objawiało się naśladowaniem środkowym palcem najróżniejszych czynności. kto widział ‘umbilical brothers’, wie o co kaman.

northern song dynasty – those days

angielskiego okazało się nie być, jednakże w zamian zostaliśmy wysłani na seminarium prowadzonego w języku angielskim przez (nieprawidłowe skreślić): anglika, szweda, tunezyjczyka, misia gogo. była na nim mowa o udoskonaleniu systemu kształcenia w uczelniach całej europy. gościu gadał bite 1.5h. już po 15 minutach skręcało mnie z nudów. po tej całej faszinejting imprezie poszedłem na stołówkę, gdzie również ostała się jakaś zorganizowana akcja w postaci megakolejki do drzwi. okazali się w niej być szczęśliwi dyplomowani studenci ze swoimi hiperszczęśliwymi dziewczynami. do czasu, do czasu... nasyceni udaliśmy się tradycyjnie na peron powtórzyć zadania z fizy. dorota nas uspokoiła, że skrodzka jest dzisiaj nad wyraz dobrotliwa, biorąc do tablicy tylko chętne osoby oraz te, których sytuacja jest ‘zbójowa’. moja sytuacja jest wyjebista, więc napisałem tylko koło, też wyjebiście, co oznacza 5 w indeksie. jupijajej! ciekawe co będzie w kolumnie obok.

labradford – soft return
labradford – c. of people

wróciłem do domu, wypiłem urodzinowomagdowego harnasia i resztę wieczoru poczytam w końcu steinbecka słuchając jak zawsze muzyki.

labradford – soft return

i jest mi smutno... 

07 grudnia 2006

soft return

dzisiejszy dzień, jak to bywa tradycyjnie w czwartek był wyczerpujący. tradycyjnie wstałem wcześnie, tradycyjnie wyfowałem, tradycyjnie stołówka, tradycyjnie zabawnie na peronie, tradycyjnie megadługi wykład z fizy i tradycyjnie nie miałem siły na zrobienie czegokolwiek w domu. wzmogłem jednak ostatnie pokłady energii i wkułem spicza na jutro bez trzech ostatnich zdań oraz przeliczyłem na szybko zadania na koło z fizy. mechanikę kwantową tylko przejrzałem.
wpadłem dzisiaj na nowy zespół który zowie się 7% solution. bardzo uderza w klimaty które ostatnio uwielbiam. jest rozmyto, jest ‘gejowski’ wokal, są przestrzenie, jest space rock. ściągneła mi się druga ich płyta, której jeszcze nie przesłuchałem. ponadto odsłuchałem dzisiaj najnowszy album hammocka. bez zaskoczenia. jakby ciąg dalszy kenotica. ten pierwszy wydaje mi się nawet lepszy. wieczorkiem stwierdziłem, że zaniedbuje ostatnio lejbel kranky. włączyłem labradfordsoft return. ten kawałek rozpierdala moje emocje na kwanty. czyż jest delikatniejsze brzmienie gitary??? cudne, przecudne, magnifiszent, eh. nasłuchać się nie mogę...

06 grudnia 2006

notka

powoli zaczyna mnie wykańczać codzienne wstawanie o 6:30, a w szczególności gdy otwieram oczy i jest ciemno. mam nadzieję, że wytrzymam jeszcze najbliższe dwa tygodnie, ponieważ od stycznia dzień będzie już się wydłużać. wypiłem dzisiaj rano na czczo herbatę, a na uczelni kawę, co nie okazało się zbyt dobrym pomysłem. już po pierwszych dziesięciu minutach wykładu z tk zachciało mi się co tu dużo mówić – szczać. jakoś nie mogłem się zmobilizować do wyjścia w trakcie jego trwania, zapewne dlatego, iż prowadzi go szef szefów. w końcu po półtorej godziny mogłem to zrobić. odlać się po takiej męczarni to niczym przeżyć orgazm :) na emmecie zgodnie z przewidywaniami była lista. jupijajej! laborki z assemblera przebiegły wyjątkowo szybko i bez powikłań. 1.5/2. dobiliśmy do połowy :)
wróciłem do domu trochę zmęczony, wypiłem więc drugą już dzisiaj kawę. zauważyłem, że zażywam jej ostatnio zbyt dużo. mam nadzieję, że nie skończy się to uzależnieniem, ponieważ na prawdę lubię jej smak. usiadłem na trochę do zadań z fizyki, jednak po niecałej godzinie ogarnęła mnie niechęć do robienia czegokolwiek. większość popołudnia przesiedziałem na googleearth, forum sigurów, lastfmie. jednak co za dużo to nie zdrowo. mam zamiar zabrać się za majewskiego albo fizykę by mieć mniej obowiązków na weekend. aby pracowało się lepiej zapuściłem sobie taką ot tracklistę. same zajebiste numery:

july skies – the mighty 8th
mono – sabbath
magyar posse – 1
slowdive – when the sun hits
tarentel – two sides of myself part one !!!
the album leaf – the mp
the album leaf – story board
the album leaf – asleep
rivulets – shakes
rivulets – steamed glass
piano magic – the nostalgist
landing – ruins of the morning (so cold)
landing – to see you
flying saucer attack – present
coastal – london in february
beef terminal – levelheadsuffer
beef terminal – kites
mogwai – tracy
mogwai – helicon 1
patryk_t – christian song
explosions in the sky – day three
dialect – dead animal hymn

05 grudnia 2006

spokojnie

wstawało się dzisiaj wyjątkowo ciężko, jednakże obudził mnie natychmiast widok za oknem. był to naprawdę piękny wschód słońca. niebo całe przysnute chmurami, poza miejscem gdzie wschodziło słońce. powodowało to, że nabierały one z każdą minutą wszystkich odcieni czerwieni. gdy dojechałem na uczelnię, poszedłem na drugie piętro przy ratuszku, otworzyłem okno i zrobiłem parę zdjęć. w uszach miałem d|p 3 basinskiego. to było piękne.
na wykładach z wojtyny stanowczo za dużo wzorów i obliczeń, co nie nastraja mnie pozytywnie przed egzaminem. nauka tego ograniczy się zapewne do wkuwania. zech przegadał dzisiaj ponad połowę ćwiczeń na temat swoich przygód z pewną upierdliwą kobietą i policjantami. zabawny z niego gość. na układach po raz pierwszy od niepamiętnych czasów wykonaliśmy pomiary najszybciej ze wszystkich. okazało się również, że w zeszłym tygodniu mierzyliśmy spalony mostek Wiena :/
po zajęciach z olisem i mieszkiem poszliśmy do akademca popykać u czwóry w pesa. mogłem sobie na to pozwolić w związku z przełożonym kołem z dyskretnej oraz tk. myślę, że w weekend uda mi się zrealizować coś z moich planów. trochę się rozluźniło.


04 grudnia 2006

paradoksem jest, że w rzeczywistości o wiele mniej niż jest dni w roku

tyle obowiązków na uczelni to chyba jeszcze w tym semestrze nie miałem. nie wiem jak się wyrobię. w środę tradycyjna wejściówka z assemblera, w piątek kolokwium z dyskretnej oraz z fizyki, a także na 100% odpowiedź przy tablicy. nowych zadań nie umiem, ale na szczęście że są do nich odpowiedzi. na przyszły wtorek sprawozdanie z majewskiego i z fizyki oraz duże kolokwium z assemblera we środę. najgorsze są wykłady z fizyki w czwartek, ponieważ zajmują całe popołudnie od 13:30 do 17:30. wracam po nich do domu i na nic nie mam siły, tym bardziej, że wstaję o 6:30 na wyfy. planowałem w weekend pojeździć w końcu na rowerze oraz wypić browarka z bratem. zapewne wyjdą z tego nici...

set fire to flames – omaha... 

03 grudnia 2006

jeszcze 87 dni?

zdjęcia z wczoraj:
 







01 grudnia 2006

dwadzieścia jeden

dziękuję wszystkim co pamiętali i przede wszystkim dziękuję Tobie za ten dzień.
wieeeelka buśka :******