30 września 2007

d|p

siedzę zamknięty w czterech ścianach, spoglądając za okno z wielkim żalem. żalem, że nie jestem tam, na świeżym powietrzu, w lesie wśród żółkniejącej i umierającej przyrody. przecież to takie proste założyć buty i wyjść. nie wiem co mnie tutaj jeszcze trzyma. siedzę jak przywiązany do krzesła.

ostatnimi dni muzyczny gust wywalił mi się do góry nogami w stosunku do tego co było jeszcze tydzień temu, kiedy to raczyłem się delikatnymi jak jedwab brzmieniami gitar, czy też czymś co można określić jako downtempo. pewnego dnia jednak wywrót do góry nogami. włączyłem maeror tri. zdobyłem parę nowych rzeczy w stylu dark ambient. dodałem nawet eventa na laście traktującego o występie troum w toruniu. teraz pozostaje znaleźć kogoś kto zechce ze mną tam pojechać.

wczoraj przesłuchałem wszystkie 'disintegration loops' basinskiego. znałem każdy utwór z osobna, jednak słuchane razem jeden po drugim, tak przez pięć godzin dostarczają maksymalnych emocji. pierdolnąłem.

zacząłem się również interesować noisem. z początku łagodnie, pięknie czyli tim hecker. dzisiaj jednak zapragnąłem czegoś mocniejszego, mniej strawnego. i tak sięgnąłem już po raz kolejny po merzbow. tym razem się udało. drugi raz w ten weekend pierdolnąłem...

flying saucer attack – dark wind

idę na spacer. choć na chwilę...

28 września 2007

wakacji -2

popołudniem udało się skończyć nareszcie wersję przedtestową projektu. na weekend pozostała do zrobienia dokumentacja oraz testy, by we wtorek rozstać się z nim na jakiś czas. a to dlatego rozstać, gdyż w przyszłym semestrze planujemy dalszą rozbudowę projektu.

maeror tri – dreamscaping
biosphere – poa alpina

w związku z takim układem sytuacji, należało w końcu gdzieś wyjść, spotkać się ze znajomymi. większość z nich przecież rozjedzie się do akademików, czy też zajmie się swoimi życiowymi sprawami. o 19:30 w deszczowy wieczór stawiła się na starym rynku ekipa jakiej nie widziała żadna licealna impreza: dominika, ślivka, zix z basią, granat, marcin z nowym nazwiskiem, frycu, olis oraz skinner. w w\w składzie udaliśmy się pod savoy, gdzie niby mieliśmy się bawić przez resztę wieczoru. po pół godzinie czekania na otwarcie klubu okazało się, że wjazd do środka za 10 zł. większości z nas opcja się nie spodobała, więc poprowadzeni przez marcina dotarliśmy do pubu olimp, tudzież olimpia. jak zwał, tak zwał - wybuchła we mnie chwilowo wielka irytacja, którą ugasiłem dopiero dwoma fajkami. około 21. dobili do nas wojtek, żul z kamilą oraz blady z sylwią. rozmowy oscylowały wokół schematu ‘co tam u ciebie’. w sumie nie ma co się dziwić, skoro większość ludu nie widziała się z resztą kilka lat. najzabawniejsze, że geneza tego spotkania sprowadza się do mojej propozycji skierowanej zixowi, by spotkać się na piwko. jak to w życiu najczęściej bywa, nieplanowane akcje są najlepsze :)









około 22. poczułem głód. z bladym, sylwiami oraz dzikiem, który w końcu do nas dobił poszliśmy do ‘kebab burger’. wizyta tam utwierdziła mnie w przekonaniu, że wyroby mc donald’s to jeden wielki szajs. za trzy złote dostaje się tam ściśniętą słodką bułkę z okapiałym tłuszczem kotletem, sztucznym keczupem oraz mikroskopijną ilością ogórków i sera. wczoraj za 4,50 dostaliśmy cheesburgera wypchanego warzywami i pomidorem, którym się najadłem niemal jak kebabem. gorąco polecam.

w trakcie jedzenia krowiec zapodał info, że jest już z karolem, romą, skinnerem i agą w euforii. z małymi przeszkodami udało się nam tam w końcu dotrzeć. na miejscu nie mogło być inaczej. branża na całej linii. takie kordzikowo, lecz na wynos. zapewne przetarcie przed czwartkowym meritum sprawy ;) nie wiedzieć czemu, tylko granatowi coś nie pasowało ;p i tak każdy z facetów to w sobie skrywa. wczorajszy wieczór potwierdził moją opinię na ten temat ;)

mountains – bay
tim hecker – whitecaps of white noise i

więcej (a nawet dużo więcej :) relacji i zdjęć w kompot śliwkowy

26 września 2007

nala, tudzież mindy


25 września 2007

eehhhkkhhh

miała dzisiaj napisać notkę nadganiającą zaległości jakie tutaj powstały. jednak jestem już na tyle zmęczony projektem, że nie potrafię się o tej porze skupić i sklecić kilka sensownych zdań. oczy napuchnięte, mózg nie dotleniony, na palcach odciski od uderzania w klawiaturę. pocieszam się pędządzym w kierunku daty 1 październik kwadracikiem na kalendarzu. wiem, że wówczas wszystko musi być skończone, indeks zdany w dziekanacie, by z czystym kontem zacząć nowy semestr. niby tak niewiele czasu. niestety jeszcze mniej chęci i sił..

autechre - dropp

brakuje mi chwil, nad którymi bym się zastanawiał jak je spożytkować. może na rozważaniu czy ściąć przydługawe włosy, które niebawem zaczną krzyczeć znad karku, by związać je w kłębek?? czy też warto ubrać ciepły sweter, zawiesić aparat na szyję i pójść do lasu podumać nad jesienną przyrodą?? a może lepiej po prostu położyć się na łóżku, zamknąć oczy i przenieść się w beztroską krainę malowaną dźwiękami stars of the lid??? póki co pozostaje walka ze swoją słabą ‘silną wolą’.

soul whirling somewhere – not breathing
patryk_t – everything in my hands

dzisiejszego popołudnia spotkaliśmy się z radkiem. miało być na godzinkę, jednak jak tu się zmieścić w tak krótkim czasie, skoro nie widzieliśmy się trzy miesiące. krowiec zasypał nas setkami zdjęć oraz filmików ze swojego pobytu w stanach. my nie pozostaliśmy dłużni męcząc jego i samych siebie fotkami z naszych wakacji.

szczerze mówiąc, brakowało mi trochę tych wieczornych spotkań, pogawędek na najróżniejsze tematy, w tym te branżowe ;)

20 września 2007

dzień 6.

dzisiaj dzień powrotu do domu. rytuał pakowania miał miejsce wczoraj wieczorem, więc na rano pozostało śniadanie, włożenie pozostałych rzeczy do plecaków i zdanie klucza. pobudkę mieliśmy przed siódmą, z racji wczesnego odjazdu pksu do kłodzka. szczęście jednak uśmiechnęło się do nas ponownie, gdyż dziesięć minut wcześniej z przystanku zabrał nas bus. jeszcze większym szczęściem był fakt, że dzięki temu zdążyliśmy na wcześniejszy pociąg do wrocławia. blisko dwugodzinna podróż minęła wyjątkowo szybko. z muzyką na uszach i oczami wlepionymi za okno.

we wrocławiu byłem już kilka razy, jednak wyłącznie przejazdem. dzisiaj było inaczej. do dyspozycji mieliśmy dwanaście godzin, które spożytkowaliśmy na zwiedzanie tego uroczego miasta. na dworcu pkp oddaliśmy do kasy bagażowej plecaki, kupiliśmy mapę i z aparatami zawieszonymi na szyi ruszyliśmy w miasto. mnie osobiście, zauroczyło ono od pierwszych metrów. wszędzie jest czysto, wzdłuż ulic ciągną się kolorowe, zadbane kamienice, między którymi od czasu do czasu wciśnięte są nowe, głównie szklane budynki. zbliżając się do centrum ma się przed sobą widok miasta z ogromną ilością wystrzelonych w niebo wież kościelnych. na mapie naliczyłem około dwudziestu świątyń, najróżniejszych wyznań, z czego większość wybudowana została przed piętnastym wiekiem. główna starówka, która rozprzestrzenia się dookoła centralnie umieszczonego ratusza, pokryta jest wieloma restauracjami, barami i kawiarniami. do tego dużo ludzi. łatwo można odróżnić wrocławianina od turysty. ten pierwszy pędzi przed siebie nie patrząc na boki, często szturchając inne osoby. natomiast zwiedzający idzie powolnym krokiem, a jego głowa jest uniesiona do góry w celu podziwiania zabytkowych kościołów i kamienic.





z centrum udaliśmy się nad odrę, która dzieli się fragmentami na kilka mniejszych rzek. to właśnie wg mnie tutaj znajduje się największa atrakcja wrocławia, mianowicie dziesiątki mostów. łączą one wiele wysp, na których znajdują się parki, ścieżki piesze i rowerowe, ławki na których można odpoczywać podziwiając centrum z dalszej odległości. zwiedzanie skończyliśmy około godziny piętnastej na ostrowie tumskim. znajdują się tam cztery kościoły, mnóstwo bydunków sakralnym, m.in. dom jana pawła ii.



resztę dnia spędziliśmy na rynku i jego okolicach. pociąg do bydgoszczy odjeżdżał dopiero o 23:58, więc była okazja zobaczyć wrocław nocą. z opowiadań ludzi, którzy tam byli wynikało, że w centrum nawet późną nocą jest mnóstwo ludzi. owszem w stosunku do bydgoszczy, było ich dużo, ale spodziewałem się większych tłumów. może po prostu trafiliśmy na zły dzień.



więcej zdjęć i opis dnia w kompocie śliwkowym

19 września 2007

dzień 5.

po wczorajszych opadach znacznie się ochłodziło. od rana znowu pochmurno, mroźno i wilgotno, lecz bez deszczu i silnego wiatru. na dzisiaj zaplanowana trasa w samo serce gór bialskich – pasmo czernicy (1083 m n.p.m.) i płoski (1035 m n.p.m.). wyruszyliśmy żółtym szlakiem, znaną już nam drogą w kierunku starego gierałtowa. w goszowie. po dwóch kilometrach odbiliśmy w górę wsi przez mostek nad rzeką biała lądecka. początkowo szło się przyjemnie, dookoła było zielono i widokowo. później jednak zrobiło się bardziej stromo, mokro i chłodno. po dwóch godzinach marszu dotarliśmy na przełęcz dział (922 m n.p.m.), gdzie zdecydowaliśmy się skrócić trasę i nie maszerować do bielic, jak było w planie, lecz zejść do starego gierałtowa. był to wg mnie najlepszy wybór z możliwych i ze względu na bolący odcisk ślivki, jak i na psującą się pogodę. tuż po dotarciu na przystanek w gierałtowie rozpadał się deszcz. na kwaterze byliśmy już o godzinie piętnastej. resztę dnia odpoczywaliśmy.





w ciągu całej trasy nie spotkaliśmy ani jednej żywej duszy. bardzo polecam wyjazd w góry bialskie dla osób lubiących samotność, izolację, obcowanie z naturą i wielogodzinne samotne marsze.

więcej zdjęć i opis dnia w kompocie śliwkowym

18 września 2007

dzień 4.

co do dzisiejszego dnia mieliśmy mieszane plany. prognozy mówiły, że wieczorem od godziny osiemnastej mają przejść burze, więc myślałem, by przed ich przyjściem zrobić jakąś małą trasę. rano okazało się jednak, że deszczowi zachciało się padać wcześniej. od samego początku dnia za oknem szaro, wietrznie i deszczowo. w związku z tym uzgodniliśmy, że zwiedzamy dzisiaj bystrzycę kłodzką, niewielkie miasto leżące w południowej części kotliny kłodzkiej.
na miejsce dojechaliśmy pksem. drogę do centrum miasta wskazał nam stojący przy ulicy plan miasta. natychmiast zrobiliśmy mu zdjęcie, którym posługiwaliśmy się przy dalszym zwiedzaniu. centrum bystrzycy jest bardzo zwarte, otoczone przez średniowieczne mury. znajdują się tam dwa rynki: mały rynek, oraz plac wolności, na którym stoi ratusz. mury wzmocnione są trzema wieżami, z których najbardziej znana to ‘brama wodna’. zwiedzanie sprowadziło się do krążenia po centrum, często ciasnymi, stromymi uliczkami.









odwiedziliśmy również ‘muzeum filumenistyczne i historii niecenia ognia’ w którym wg przewodnika znajduje się w sumie pół miliona eksponatów, na które składają się krzesiwa, zapalniczki oraz etykiety zapalczane z wielu krajów świata. mnie osobiście spodobały się najbardziej pudełka do zapałek wyprodukowane w polsce za czasów socjalizmu, które wzywały do najróżniejszych czynności, postaw, m.in.: ‘precz ze stonką!’, ‘rolnicy, podzielcie się ziemniakami z robotnikami!’. poniżej zdjęcie pudełka zapałek z usa specjalnie dla patryka_t :)


więcej zdjęć i opis dnia w kompocie śliwkowym

17 września 2007

dzień 3.

na samym wstępie notki od razu ostrzegam, że wybierając się w tutejsze rejony nie ma co liczyć na komunikację pks. częste połączenia jedynie na trasie kłodzko / bystrzyca kłodzka - lądek zdrój - stronie śląskie. do wiosek leżących w górskich dolinach maksymalnie trzy, cztery autobusy dziennie.
dzisiejszego dnia do zaliczenia główny cel wyprawy – śnieżnik (1425 m n.p.m.). sytuacja wspomniana powyżej wymusiła na nas półtoragodzinny spacer asfaltową drogą do leżącej wysoko w górach miejscowości sienna, przez którą przejeżdża jeden pks dziennie. wędrowaliśmy z zamierzeniem, że na główne pasmo prowadzące do śnieżnika, a dokładnie na czarną górę (1205 m n.p.m.) wwiezie nas wyciąg krzesełkowy. jak na złość, w poniedziałki (dzisiaj jest poniedziałek) oraz we wtorki, wyciąg dla turystów indywidualnych jest nieczynny. pan który nam to oświadczył, sam pięć minut później uruchomił wyciąg, który wywiózł go na szczyt czarnej góry. wielką łaską by było zabrać dwie osoby więcej...



w takim układzie byliśmy zmuszeni wejść do góry o własnych siłach. trzystumetrowe, nużące podejście nieoznakowaną drogą wyniosło nas na żmijową polanę. mocno wymęczona śliwka, jak na przekór postawiła sobie za ambicję zdobycia śnieżnika. jeśli chodzi o mnie to miałem nienajlepsze przeczucia co do powodzenia tej akcji z powodu późnej już pory. była godzina trzynasta, a na szczyt śnieżnika ponad dwie godziny drogi, a i powrót do stronia blisko czterogodzinny. uparcie jednak szybkim krokiem powędrowaliśmy w kierunku celu wyprawy przez płaski grzbiet żmijowca. z każdym krokiem śnieżnik wydawał się potężniejszy i wyższy. został ochrzczony przez nas mianem ‘wielkiego kloca’.



niezauważenie przeszliśmy obok schroniska pod śnieżnikiem, z którego do szczytu pozostało pół godziny marszu. po właśnie takim czasie stanęliśmy na najwyższej górze polskich sudetów, nie wliczając karkonoszy. było słonecznie, jednak silny, mroźny wiatr zmusił nas do ubrania się cieplej. na śnieżniku byłem po raz drugi. po raz drugi natrafiłem również na kiepską widoczność. z tego tytułu zdjęcia wyszły nienajlepszej jakości.





w drodze powrotnej, tym razem zatrzymaliśmy się w schronisku by zjeść coś na ciepło. padło na gęstą, sycącą zupę pomidorową. po godzinie szesnastej ruszyliśmy w trzygodzinne zejście do stronia. przeszliśmy przez rezerwat ‘jaskinia niedźwiedzia’ porośnięty starą, momentami mroczną puszczą poprzecinaną setkami większych i mniejszych potoków. w niekończącym się kletnie złapał mnie mały kryzys, dały o sobie znać bolące stopy. do kwatery dotarliśmy już po ciemku, na szczęście ostatnie kilometry pokonując przyulicznym chodnikiem.





podsumowując niezwykle męcząca, dziesięciogodzinna trasa. w domu policzyłem, że maszerowaliśmy 32 kilometry, odpoczywając przy tym w sumie jedną godzinę. wycieczka porównywalna do przejścia ze skinnerem i danzelem z babiej góry do pilska, czyli jedna z dłuższych w życiu. wielki buziak za to, że zrobiliśmy ją razem :***

więcej zdjęć i opis dnia w kompocie śliwkowym

16 września 2007

dzień 2.

jak to w zwyczaju powinno wyglądać, pierwsza trasa nie była wymagająca. idealna na rozejście, oswojenie nóg z butami i dłuższym marszem. poranek przywitał nas czystym niebem oraz rozgrzewającym chłodne powietrze słońcem. ‘na czuja’ poszliśmy na przystanek pks. autobus który zawiózł nas do lądka przyjechał po pół godzinie czekania. stamtąd ruszyliśmy już o własnych siłach niebieskim szlakiem w zwarte pasmo otaczające lądek zdrój, leżące w środkowej części gór złotych. do pokonania dwa, niezbyt wysokie szczyty: trojak (766 m n.p.m.) oraz karpiak (758 m n.p.m.). po drodze mnóstwo najróżniejszych form skalnych. na szczycia trojaka pokonując skaliste schodki można na jedną z nich wejść. stamtąd przedni widok na pasmo śnieżnika (1425 m n.p.m.) i czarnej góry (1205 m n.p.m.) oraz góry złote.





na karpiaku natomiast ruiny najstarszej budowli w kotlinie kłodzkiej, pochodzącego z wczesnego średniowiecza zamku karpień. są one niestety bardzo zapuszczone, zarośnięte gęstą kępą chwastów. na jednym z murów zamku zjedliśmy śniadanie. z karpiaka udaliśmy się dalej niebieskim szlakiem do wsi stary gierałtów. zejście łagodne, w pięknym lesie połatanym wieloma polanami. na jednej z nich odpoczęliśmy wygrzewając się na słońcu. z gierałtowa do stronia mieliśmy wrócić pksem, jednak nie zmęczone jeszcze nogi oraz piękna zielona przyroda przekonały nas do powrotu na pieszo.





więcej zdjęć i opis dnia w kompocie śliwkowym

15 września 2007

dzień 1.

tradycją się stało, że dojeżdżając do wrocławia, zastaję to miasto w deszczu. podobnie było tym razem. układ pociągów oszczędził nam jednak siedzenia na wilgoci i chłodzie. po przyjeździe na dworzec, szybko i sprawnie przeskoczyliśmy do stojącego już pociągu zmierzającego w stronę kłodzka. dwugodzinna podróż, tym razem w pierwszej klasie, bez historii. w większości przespana.
do kłodzka dotarliśmy o godzinie 8:04 rano. na dworcu pks okazało się, że niestety o trzy minuty za późno. na autobus do lądka przyszło nam czekać półtorej godziny. marznąc na dworcowej ławce zjedliśmy śniadanie, obserwowaliśmy przechodzące ‘głupim krokiem’ zwierzęta oraz słuchaliśmy muzyki. pks przyjechał punktualnie. dwudziesto pięciokilometrowa podróż do lądka trwała blisko czterdzieści minut i kosztowała ponad siedem złotych. zdecydowanie jeden z droższych pod tym względem regionów, w jakich miałem okazję podróżować.
kwaterę zaplanowaliśmy w miejscowości lądek zdrój. określana jako kurort i najstarsze polskie uzdrowisko mieścina, okazała się być bezludną dziurą. dwugodzinne szukanie wolnego pokoju w cenie do dwudziestu złotych przerodziło się w bezcelowe pałętanie po tamtejszych uliczkach. noclegi owszem były, ale najtańszy po 30 zł za noc. w 70% domach do jakich zapukaliśmy drzwi ani drgnęły, wiec nie było nawet okazji zapytać o warunki. zmęczeni noszeniem plecaków i zniechęceni brakiem opcji na wynajęcie pokoju zdecydowaliśmy udać się do pobliskiego stronia śląskiego. w oczekiwaniu na pks skoczyłem jeszcze popytać o nocleg w dolnej części lądka. w jednym z hoteli pani recepcjonistka podała mi numery telefonów do kilku kwater w stroniu. zadzwoniłem do pierwszej z nich, pokoi gościnnych przy miejscowym basenie, gdzie można rzekomo dostać nocleg w okolicy 20zł.
zaraz po przyjeździe do stronia udaliśmy się w kierunku basenu, gdzie zagubiony jednodniowy portier pokazał nam cztery kilkuosobowe pokoje. my usatysfakcjonowani warunkami wybraliśmy sobie jeden z nich. początkowo odczuwaliśmy niedosyt z braku czajnika, lecz wieczorem okazało się, że w ośrodku jest kuchnia z której możemy korzystać za darmo.
pomimo dużego zmęczenia podróżą nie zdecydowaliśmy się pójść spać. w zamian za to udaliśmy się na spacer po stroniu oraz górującej nad nim przełęczy pod chłopkiem (730 m n.p.m.). w drodze na nią piękne widoki na stronie oraz góry bialskie. te pokryte żółtymi, jesiennymi liśćmi na drzewach, prezentowały się w popołudniowym słońcu wyjątkowo cudnie. kolorytu dodawała niezwykle nasycona zielenią trawa oraz ostre, błękitne niebo. w okolicy przełęczy zlokalizowany miał być kamieniołom, którego moim zdaniem nie było. ślivka gorąco protestowała, podkreślając swoje wyobrażenie o wyglądzie takiegoż kamieniołomu :)







więcej zdjęć i opis dnia w kompocie śliwkowym

14 września 2007

dzień przed

dzień wyjazdu. po raz pierwszy tak późne pakowanie. w pośpiechu, z obawą że się o czymś zapomniało. dzięki uprzejmości mięcha, nie musieliśmy się w autobusie tłuc z bagażami. w oczekiwaniu na pociąg byliśmy świadkami zabawnej scenki. pewien totalnie nawalony facet, cieszący się rzekomo z dzisiejszych narodzin swojego dziecka, zagadał do czekającego na pociąg chińczyka. najśmieszniejsze było to, że oboje praktycznie nie mówili po angielsku. ten drugi po wyczuciu że się z gościem nie dogada, na wszelkie pytania odpowiadał krótkim stwierdzeniem ‘yes’ :) my również mieliśmy przyjemność uczestniczyć w tej scence jako tłumacze, a później jako niespełnieni opiekuni ‘zagubionego’ przybysza ze wschodu. naszym zadaniem było poinformowanie chińczyka o przybyciu pociągu do wrocławia. jednak okazało się być to trudne do realizacji, gdyż pociąg przyjechał totalnie napchany. nie mam pojęcia gdzie, i po co ci wszyscy ludzie jadą w środku września. w pierwszej klasie, którą mieliśmy podróżować, większość przedziałów zarezerwowana. reszta zapełniona po cztery, pięć osób. podobnie wagony drugiej klasy. my jednak mieliśmy przewagę dzięki posiadaniu klamki. przeszedłem się po całym pociągu otwierając pozamykane przedziały. w jednym z nich zastałem dwóch śpiących chłopaków. jakże było ich wielkie rozczarowanie i niezadowolenie, że nie tylko oni wpadli na pomysł zamknięcia się w przedziale. od gniezna do wrocławia jechaliśmy we czworkę, dzięki czemu mogliśmy trochę pospać.

13 września 2007

ukłd

tym razem mogę rzec spokój totalny. dzisiaj w południe zaliczaliśmy matematykę dyskretną. permutacje się spodobały. ocena wyraziła to aż nad wyrost ku memu wielkiemu zadowoleniu oraz cichej nadziei, na to iż taką otrzymam. na miejscu myślałem, że drugi próg zagwarantowany, jednak w domu okazało się że nie do końca. przyjdzie mi jeszcze powalczyć o oceny. na dzisiaj została do zrobienia dokumentacja do zdanego projektu, gdyż jutro myślę wyłącznie o wyjeździe w góry. być może ostatni okres czasu w przeciągu najbliższych kilkunastu miesięcy, kiedy będzie czas na totalną izolację od codzienności, ludzi, problemów. jedziemy w najbardziej zalesiony region polski, pokryty pierwotną puszczą. liczę na totalny brak turystów, na kilkugodzinne marsze w nie zanieczyszczonej cywilizacją naturze, sprzyjającej wypróbowaniu nowego aparatu. póki co nie za bardzo mogę się połapać jakie jego ustawienia nadają się do różnych sytuacji. z początku zapewne ostanę przy jego wersji automatycznej.



editors - distance
epic45 – low tide

jest to ostatnia notka przed wyjazdem, więc życzę wszystkim jak najefektywniejszego wykorzystania ostatnich dni wakacji :)

11 września 2007

the disintegration loops

w końcu spokój. brak niepewności. teletransmisja zaliczona i to z zaskakująco dobrym wynikiem. w związku z tym można realizować dalsze plany, w tym te przyjemniejsze. z niecierpliwością oczekuję na nowy aparacik. pan ze sklepu obudził mnie dzisiaj wiadomością, że jutro fuji s6500 będzie w moich rękach. muszę szybko się nauczyć nim obsługiwać, gdyż od soboty zacznie się testing w górach. tym razem, zgodnie z tym co planowałem jakiś czas temu, wyjazd do lądka zdrój w góry złote i bialskie. niestety nie na tak długo jak w tatry słowackie, lecz chociaż na parę dni by odpocząć po męczącym sierpniu oraz naładować baterie przed nowym semestrem.

william basinski – d|p 6
robin guthrie - imperial

przed wyjazdem jednak muszę dokończyć projekt z matematyki dyskretnej. temat ten sam jaki założyłem przed wakacjami, mianowicie generowanie permutacji. planowałem porównać od strony czasowej i ilości wykonywanych transpozycji trzy algorytmy. niestety książki też czasem się mylą, więc skończę jedynie na dwóch. w pisaniu projektu przeszkadza mi również co raz wolniej wirujący wentylator na procesorze. irytujące, że trzeba mu często pomagać pracować palcem...

10 września 2007

will be iritation???

jest takie uczucie, dość powszechne w codziennym życiu, polegające na odczuwaniu niechęci do sposobu spędzania czasu, szczególnie wtedy, jeśli jest on przymusowy, narzucony przez sytuację. właśnie w ciągu ostatnich dni byłem nim dostatecznie wypełniony, na tyle, by szukać bez ustanku czynności, które odciągnęłyby mnie od ślęczenia nad teletransmisją. ku takiej aktywności sprzyjał fakt, że większość informacji zapamiętałem z okresu sesji. wystarczyło wszystko powtórzyć, oraz poznać odpowiedzi na pytania które padły na wcześniejszych terminach.

port-royal – zobione part ii
william basinski – part 2

we wtorek pełen ambicji założyłem, że od czwartku zero przyjemności, wyłącznie nauka. niestety pojemnik w który ją upakowałem okazał się być bez dna, więc cała zawartość wypadła na zewnątrz. wystarczyła propozycja gry w pesa, żebym czwartkowe popołudnie i wieczór spędził z mięchem oraz olisem. podobnie następnego dnia. byle wymówka zapiekankowa by oderwać oczy od kartek. po długim czasie walki z lenistwem wieczorem udało się przysiąść do nauki na dłużej. ‘niestety’, telefon od skinnera i pół godziny później byliśmy już na mieście. tam kolejne spotkanie licealne. tadzik, blady z sylwią, danzel, nelson, skinner, reggi oraz buli z sylwią. równie szybki jak przyjazd, powrót do domu, tyle że z wyżej wspomnianymi. tam opowiastki wakacyjne, aktualności oraz przede wszystkim wspomnienia. nie mogło być inaczej, skoro w takim gronie widzieliśmy się ostatni raz ponad półtora roku temu. było miło, zabawnie. ciekawe czy na następne spotkanie również trzeba będzie czekać kolejne półtora roku...

sobota można powiedzieć także stracona. przed południem każdy sam, w swoim domu, ze swoimi sprawami. na szesnastą pojechaliśmy do muszli z racji odbywającego się tam festiwalu MUSZLA FEST. dotarliśmy na koniec koncertu grupy my first time. zapewne raczej, aczkolwiek i na pewno nie zostanę jej fanem. jak to określiłem: punk-hardcore. po nich nasz cel wizyty, goerge dorn screams. muszę przyznać, że z koncertu na koncert wypadają co raz lepiej. nowe utwory również rokują kolorową przyszłość, ponieważ zespół nie stanął w miejscu, rozwija się muzycznie. madzia, którą pozdrawiam :) również, a w zasadzie przede wszystkim wypada co raz lepiej. na więcej zespołów nie mogliśmy zostać, gdyż o dziewiętnastej miał przyjść karol w związku z produktami modulacji. te owszem były tematem dyskusji, lecz tylko przez pierwsze pięć minut. resztę czasu zdominował nowy aparat karola - fuji s6500, w którym się zakochałem :) na dniach zapewne zastąpi mojego lumixa..

joe wants eternity – from embrance to embrance
editors - blood
iliketrains – the deception

dzisiejszego ranka pojechaliśmy w końcu na poprawkę, bez wiedzy przy jakim D/d w torach współosiowych są ekstrema odporności na przebicia oraz przekazywanej mocy. nikt nic nie wie na ten temat. nigdzie nie można również znaleźć o tym informacji. na dość złego, już po raz trzeci pytanie to zostało nam zadane. ciekawe tylko czy również po raz trzeci ujrzę przy swoim numerze indeksu cyferkę 2...

05 września 2007

harmony in ultraviolet

powoli zaczynam czuć klimat sesji poprawkowej. niby powtarzam zaliczenie, a nie egzamin, lecz mimo to czuję lekki niepokój mając w pamięci to co było na wcześniejszych terminach. w związku z tym przedsięwziąłem dzisiaj akcję wyjęcia notatek z segregatora. póki co leżą obok mnie na biurku i czekają aż wyrosną im nóżki, by przywędrowały do moich rąk. mam wielką nadzieję na zdanie poprawki w poniedziałek, gdyż w razie niepowodzenia grozi wtopienie 90 zł za niewykorzystane dwa dni w regio karnecie. wczoraj spotkaliśmy się z prowadzącym nasz projekt, który męczymy od początku sierpnia. pocieszające, że możemy go oddać po 23. data w indeksie będzie wcześniejsza. jeśli chodzi o sam projekt, to jest w fazie końcowej. wszystkie komponenty zostały poskładane w całość, wykończone jest wskazywanie drogi. pozostała tylko mapa oraz dorobienie zdjęć na parterze wydziału mechanicznego oraz audytorium novum. podczas wczorajszej wizyty na mechanicznym mieliśmy okazję odwiedzić wielkie hale, w których mieszczą się laboratoria. ich ogrom wywarł na nas duże wrażenie, gdyż na co dzień nie mamy z tego typu pomieszczeniami do czynienia.

helios – halving the compass
july skies – the softest kisses

02 września 2007

ciech

z powodu braku weny, oraz wynikającego z tego faktu cholernie długiego męczenia się nad poprzednią notką, o dzisiejszym dniu powiem jedynie tyle, że został zdominowany przez spacery po ciechocinku. zamiast tworzyć drugą wikipedię na temat tego miasta, umieszczę po prostu zdjęcia. napomnę, że osobiste wrażenia bardzo pozytywne z racji dużej ilości parków, zieleni oraz wodnych bajerów jak: grzybek, tężnie, stawki i fontanny.











opis dnia i więcej zdjęć w kompocie.

01 września 2007

depresja 2007

w tym roku, jak w żadnym wcześniej, tak często nie wybierałem się na imprezy muzyczne. nieobecność na koncercie w ciągu miesiąca wywołuje we mnie uczucie podobne do kolenia małego kamyczka w stopę. podróżowanie za muzyką nie dość, że dostarcza wiadomych emocji, to ponadto umożliwia poznawanie nowych miejsc, miast. również wizyta na imprezie organizowanej w bydgoszczy, czy jej okolicach, dostarcza więcej korzyści, niż marnotrawienie czasu przed komputerem, w domu. kierując się tą ideą, padło tym razem na ‘festiwal depresja’ mający swoje miejsce w ciechocinku. opcja została zaakceptowana bez zastanowienia, głównie ze względu na możliwość noclegu w tejże mieścinie oraz na fakt mojego zimowego postanowienia, że wrócę do niej w okresie wakacyjnym. w programie festiwalu widniały wystawy fotograficzne, projekcje filmów oraz sześć koncertów oprawianych wizualizacjami. cała impreza trwała dwa dni, lecz my zdecydowaliśmy się jedynie na drugi, w trakcie którego swój występ miała lubiana przez nas bydgoska grupa 3moonboys.

kaolin - le haut est essentiel

w półtoragodzinną podróż umilaną dźwiękami kaolin i kashmir ruszyliśmy o godzinie czternastej. drugi dzień festiwalu rozpoczął się o szesnastej projekcjami filmów. ze względu na mniejsze zainteresowanie tą częścią imprezy, posiedzieliśmy z kuzynami przy piwku oraz winie. na miejsce, czyli do ‘kina zdrój’ w którym wszystko się odbywało, dotarliśmy przed dziewiętnastą. jak się okazało, szczęśliwie w momencie rozstawiania się księżycowych chłopaków. koncert trwał nieco ponad godzinę. tradycyjnie odbiór pozytywny, tym bardziej, iż wspomagany procentami. playlistę zdominowała ostatnia płyta. usłyszeliśmy również kilka nowych kompozycji. a propos liczby mnogiej, to frekwencja na festiwalu mizerna, krążąca wokół setki par uszu. po 3moonboys na scenę wyszła bodajże warszawska formacja elvis deluxe. stylistyka nieco, a nawet nieco bardziej obok tego co słucham, dobra natomiast dla tych którzy lubią szastać włosami oraz skakać pod sceną. na szczęście dla zespołu, ku zdumieniu jego wokalisty, znalazło się około dwudziestki takich istot. my czas ich występu, który kończył depresję 2007, wykorzystaliśmy na wypicie kolejnego piwka. po koncercie udaliśmy się na krótki wieczorny spacer po parku. niestety, z racji mojego lenistwa, w trakcie koncertów nie zrobiłem żadnych zdjęć. większą aktywnością wykazała się ślivka, dlatego odsyłam do kompotu.