30 listopada 2007

print house

dzienniczek praktyk: dzisiaj praca typowo biurowa. na początek pomiar długości trasy znajomego nam światłowodu ery w toruniu. później zabawa z działkami do wspomnianego projektu oraz również dla kabla otk ery, na ulicy pięknej w bydgoszczy.

slowdive – the sadman
talkingmakenosense – temperature fluctuations

wieczorem w ramach rezerwowego planu udaliśmy się ze śliwką i krowcem do nowo otwartej galerii drukarnia. dla nie obeznanych w sytuacji, miała to być pierwsza w bydgoszczy galeria z prawdziwego zdarzenia. miała, gdyż w rzeczywistości okazała się to być trzykondygnacyjna klitka z niewielką ilością butików. przede wszystkim brak miejsc do siedzenia, gdzie można by odpocząć, porozmawiać, np. coś na styl fontann we wrocławskiej galerii dominikańskiej. ponadto bodajże tylko jedna kawiarnia oraz ciastkarnia. na samych butikach się nie skupiałem, ponieważ póki co nie stać mnie na zakupy w nich. po krótkim obejściu drukarni uciekliśmy na bułki do makdonalda, po czym krowiec wrócił przymierzać sweterki, a my udaliśmy się do domów.

29 listopada 2007

sssse...

jakby nie patrzeć smutny tydzień. we wtorek uśpiliśmy dżekiego. przykre. dopiero po fakcie do mnie dotarło. dało do myślenia..

nie ma o czym pisać. nudny okres duszenia się w domu. jak nie przed kompem to na uczelni. dotychczas niewiele produktywnego zrobiłem. komutację przesiedzieliśmy na chichraniu się, głupotach. dzisiaj zmuszony weekendowymi zdarzeniami, ruszyłem się nieco ze sprawozdaniem. nie skończę jednak go dzisiaj. nie chce mi się. jutro praktyki. pojutrze 1. grudnia. pierwszy grudnia.

stars of the lid – the artificial pine arch song
disinterestedWhat You Wanted
DestroyalldreamersA Summer Without You

na dodatek coś dzieje mi się z kompem. w trakcie odtwarzania plików video wywala mnie do windowsa. podobnie z muzyką. tutaj dodatkowo głośne szumy z nienacka. bardzo głośne nawet. straszą mnie.



włosy muszę podciąć.

26 listopada 2007

thoughts

jutro kolokwium z linuxa. notkę piszę z racji jak największego opóźnienia nauki. dziwnie się porobiło, ponieważ miałem mieć w tym tygodniu dużo wolnego czasu. wypadło jednak wspomniane koło, na czwartek spicz z angielskiego oraz sprawozdanie z transmisji danych. fotografia, las i inne przyjemności muszą jeszcze trochę poczekać. z optymistycznych rzeczy, padła opcja przełożenia laborek z komutacji na poniedziałek, dzięki czemu będzie możliwość chodzenia na praktyki dwa razy w tygodniu. byłoby sympatycznie..

arca – endormir les hommes

mandarynki to rzecz, która najbardziej kojarzy mi się ze świętami. pamiętam, kilka lat temu ojciec kupował ich kilkanaście kilogramów, by przypadkiem nie zabrakło. przez okres bożego narodzenia leżały dumnie w wielkim koszu koło choinki. dzisiaj miałem okazję skosztować pierwszej mandarynki tej jesieni. natychmiast, pomimo braku śniegu za oknem i widniejącego napisu ‘listopad’ na kalendarzu, poczułem klimat świąt. jednak ten klimat z dzieciństwa, kiedy wszystko było beztroskie. jedynym zmartwieniem były przypuszczenia co do prezentów, jakie znajdę pod choinką. w tym roku jednak czuję się podobnie. jest wielki spokój, jakiego dawno w święta nie odczuwałem. spokój w domu. spokój we mnie..

the green kingdom – sunlight through golden leaves

dawno na blogu nie pisałem o muzyce. szczerze mówiąc sporo się w tej kwestii zmieniło. odłożyłem już na bok wszelkie post-rockowe standardy. po prostu mnie znudziły. co raz bardziej pochłaniam się w elektroniczne otchłanie ambientu. szperam w najróżniejszych jego odmianach, znajdując coś dla siebie. szukam. rozpływam się...

25 listopada 2007

no więc weekend był

poseminaryjne „wakacje” mające osiągnąć swoje apogeum w weekend musiały przeczekać pierwszą część piątku - oczywiście z racji praktyk. kontynuowaliśmy dalsze porządkowanie archiwów, zaczynając pracę od projektów w przyczajonym kartonie. następnie mieliśmy od razu się zabrać za mapy, jednak szef nam na to nie pozwolił. 2 godziny pracy to za dużo, nie wolno się za bardzo przemęczać :) z racji tego do szklanek polały się drinki z żubrówką oraz martini. w międzyczasie pawełek dostał opieprz za nieróbstwo :) w trakcie picia tematy krążyły głównie wokół zakładania swojej firmy oraz warunków życia w innych krajach europy. wyszło na to, że trzeba mieć znajomości – czyli nic zaskakującego, ale też nic pocieszającego. po prawie godzinie przerwy wzięliśmy się w końcu za mapy. krótko po czternastej, wszystkie według roczników leżały uporządkowane w kartonie. morał z dnia praktyk: „trudno i niezręcznie jest wycenić swoją pracę”.

nwvm – oratory clout
stars of the lid – requiem for dying mothers part 1

piątkowe popołudnie miałem spędzić w domu w oczekiwaniu na dzień następny. koło szesnastej zadryndał jednak telefon. zadanie do spełnienia: stawić się u śliwki o 19stej. tak też się stało. przed klatką stał już krowiec, którego po drodze zgarnąłem. wieczór typowy, jak to bywa w naszym trójkowym składzie. radosław jak zwykle biegał co chwile do komputera by odpalić jak najwięcej filmików oraz snuł opowieści o wszelkich możliwych tanecznych teleturniejach. było też  nieco o niejakim „muzykancie”. ciekawe co z tego wyniknie :) nie obyło się bez procentów. wypiliśmy w końcu czekoladkę, którą otworzyliśmy cztery miesiące temu na słowacji. na szczęście obyło się bez komplikacji..



krowiec poszedł do domu przed 22. zaczęliśmy wówczas wielkie weekendowe wylegiwanie, przerwane jedynie sobotnią wizytą w tesko oraz u mnie, po odtwarzacz dvd. strasznie brakowało mi tego typu lenistwa. prognozy pogodowe się nie sprawdziły, więc o zdjęciowaniu nie było mowy. były za to godziny leniuchowania, filmy, stiksy i ekstremalne objadanie się (np. zestaw: popcorn, czekolada, flaki, inozytol, fantazja). beztroski weekend zapewne by potrwał do niedzieli wieczór, gdyby nie koło z linuxa. mimo to, było wspaniale :)


założyłem w końcu konto na flickr, na które zapraszam do oglądania moich zdjęć. sukcesywnie będą pojawiać się tam nowe, o ile czas na to pozwoli.

21 listopada 2007

at last

nareszcie doczekałem się dzisiejszego dnia. dnia w którym zmienił się w końcu mój tryb życia oraz cele na najbliższe kilka tygodni. jeszcze wczoraj, kilka godzin przed godziną zero sytuacja nie wyglądała najlepiej. moje referowanie było zwykłą plątaniną słów, jąkaniną. w głowie pełen galimatias, a pośród niego gdzieś głęboko myśli by przełożyć prezentację na następną środę. pomyślałem jednak, że kolejnego tak monotematycznego tygodnia już nie wytrzymam. jak się okazało, było warto. język sam się rozplątał i myślę, że wyszło nienajgorzej. sorki, że musieliście się tak długo męczyć ;)

boat club – memories
pan•american – amulls

dzisiejszego popołudnia planowałem w końcu odpocząć. wynikło jednak, że praktycznie zaraz po powrocie z uczelni wylądowałem z mięchem i olisem przed kompem. sytuacja taka może oznaczać tylko jedno – grę w pesa. po kilku meczach rozegranych na jego nowej wersji stwierdziliśmy, że szóstka wymiata najbardziej. graliśmy w sumie ponad sześć godzin. w międzyczasie moja mama przyniosła porcję tostów, która wzbudziła w co poniektórych dziwne reakcje :)



ostatnie dwa tygodnie był to okres postu w fotografii. ochota na chwycenie za aparat i wylegnięcie z nim gdzieś w plener dawno nie była tak silna. pocieszające są prognozy na weekend, więc zapewne wybędę poza miasto.

16 listopada 2007

zuma mission. 'mode on'

dosyć pustawo i przewiewnie zrobił się tutaj ostatnio. nie wynika to jednak z braku moich chęci do pisania, lecz obowiązku stworzenia referatu i prezentacji na przedmiot - łączność bezprzewodowa. temat wybrałem całkiem nieświadomie, będąc głupiutki i maluteńki w świecie wirelessowych sieci. przez ten czas jednak trochę zmądrzałem, zorientowałem się, a co najważniejsze w końcu czymś zainteresowałem. dotychczasowe studiowanie opierało się na zasadzie zdaj-zalicz. bez większych emocji i łez wzruszenia. w bieżącym semestrze nastąpił niejaki przełom. począłem myśleć czym w życiu można by się zająć..

w rozmyślaniu moim zapewne pomogą mi praktyki, które od wczoraj wyrabiam ze śliwką w firmie, w której mieliśmy również poprzednie. dzień pierwszy zapowiadał się z początku mało interesująco, jednak all-in-all okazał się jednym z bardziej produktywnych whenever. mieliśmy za zadanie wytyczyć zastępczą trasę odcinka światłowodu, projektowanego z centralki ery do stacji bazowej w jednej z dzielnic torunia. zastępczego dlatego, iż zarząd dróg miejskich zamarzył sobie o wiadukcie nad ulicą, którą prowadziła pierwotna trasa kabla. dotknęliśmy w ten sposób samego sedna zawodu, czyli rozeznania i projektowania w terenie. opierało się ono na dotarciu na zainteresowane miejsce, spojrzeniu w mapę co już położono, oraz wrysowaniu trasy w miejsce gdzie położono najmniej, albo obok instalacji do których restrykcje prawne są najłagodniejsze. zazwyczaj padało na energetykę, od której kable kładziemy 50cm.

dzisiaj praca w warunkach przyjemniejszych, gdyż w cieplutkiej siedzibie firmy. cel dnia: wykonać selekcję projektów. o stażu krótszym niż pięć lat - podpisać, posortować i postawić w nowej szafce. resztę natomiast – pozostawić do weryfikacji. zeszło nam prawie do piętnastej.

przebieg dni, w których miałem praktyki opisuję tutaj głównie dla siebie, po to żeby mieć co w czerwcu wpisać do dzienniczka.

william basinski – d|p 3

14 listopada 2007

powoli dość mieć zaczynam mieć

siedzę prawie siódmą godzinę. wczoraj siedziałem dwanaście. już nie pamiętam jak długo siedziałem wczoraj. jeszcze bez bezpieczeństwa, bez wersji szóstej.

tim hecker – blood rainbow
tim hecker – rainbow blood
tim hecker – blood rainbow
tim hecker – rainbow blood


brakuje mi zachodu słońca, lasu, świeżego powietrza. duszę się uczelnią, komputerowym pyłem wypełniającym mój pokój.




jestem strasznie zmęczony...

polmo polpo – kiss me again and again

11 listopada 2007

Mip

foreignagenticmprouterdiscovery255.mobilenoderoaming255.coocated255.careofadressbro
adcastpacketstunneling255extensionarpoczymnieszczypiąprotocoleagentadvertisementlife
timedwanaściemnhagodzinprzedkompemidentificationhmacmd5enkapsulacjaipv6wlangprs



i do tego jeszcze dyspersja chromatyczna... stron referatu zero, za to plan w głowie. jak jutro nie ruszę, to nie zdążę.

aha. i jeszcze impreza w sobotę.

loscil - chinook   na dobranoc...

08 listopada 2007

otrzęsiny 2007

okulary dziadka rządzą!!!
















więcej zdjęć i relacja w kompocie śliwkowym

04 listopada 2007

shopping in szopa

założenia na pracowity weekend legły w gruzach. co prawda zrobiłem sprawozdanie z transmisji danych oraz część ze światłowodów, jednak o mobile ip nie za wiele się dowiedziałem. nie mówię już o rozpoczęciu pisania referatu na ten temat..

nauki nie było, a to z racji wczorajszego imieninowania, a to z racji dzisiejszej niedzieli. dzień ten charakteryzuje się z mojej strony stagnacją w jakiejkolwiek produktywnej aktywności. z rana udaliśmy się do szopy, czyli lumpeksu na moim osiedlu. cel wizyty: kupno rzeczy na czwartkowe otrzęsiny organizowane w stylu polska za czasów prl. na imprezę gorąco zapraszam, również ludzi z liceum. danzel trzymam za słowo, że przyjdziesz ;) wracając do zakupów, to niestety nic ciekawego nie znaleźliśmy. zapewne dlatego, że wszystko co ciekawe wykupiono w tygodniu.

gravenhurst – farewell, farewell
art of fighting – busted, broken, forgotten

po południu miałem pierwszy raz przyjemność słynnego wizytowania z krowcem i śliwką w galerii. opierało się to na wchodzeniu do większości sklepów z ubraniami, rozglądaniu za płaszczem dla śliwki oraz za ekhmremrr dla krowca :) zmęczony tym łażeniem przekonałem ich w końcu za odpoczynkiem przy kawie. niestety nie było mi dane zasiąść na wystawie.. eh :(

02 listopada 2007

cośtamy

krótsze włosy. miło. zachód słońca na ławce. zakupy...


...udany dzień

epic45 – forgotten mornings

01 listopada 2007

1 XI

od trzech lat mam zwyczaj jeździć na cmentarz rowerem, ponieważ dreszcz nerwu przechodzi po mnie, jak tylko pomyślę o korkach oraz tłoku w autobusach. tym razem przyjemność podwójna, gdyż rowerowałem ostatni raz na początku sierpnia. w moim przypadku jest to wyjątek epokowy.
im byłem bliżej cmentarza, tym większy i szerszy uśmiech rysował się na mojej twarzy. był to oczywiście szyderczy uśmiech. opatulony w golf, uśmiechnięty, powoli kręcąc nogami wyobrażałem sobie jak bardzo ich wszystkich wkurzam. dobrze mi z tym.

aby mój brat pojawił się w domu na obiedzie musi być na prawdę święto. ostatni raz był na wielkanoc. pojawił się i dziś.

wieczorem, świadomy mniejszego tłoku w autobusach, wybrałem się na cmentarz na kossaka. jest tam zdecydowanie przyjemniej niż na wiślanej, ponieważ groby ułożone są gęściej oraz przede wszystkim cmentarz jest mniejszy. klimatu dodawały tysiące lampek, których światło nie było wspomagane latarniami. chodziłem między grobami prawie godzinę..



dużo myślałem o różnych rzeczach. między innymi o tym, że to był ostatni rok kiedy u dziadków byłem poprzedniego 1. listopada.

boreal – gamle menn