dzień nieoficjalnego zakończenia semestru. nieoficjalnego, ponieważ zapomniało nam się skontaktować z prowadzącym projekt. na uczelnię przejechaliśmy się po to, żeby sobie o tym przypomnieć :) nie przybyliśmy jednak na marne, ponieważ wiemy z kim i kiedy odbędą się zajęcia w przyszłym semestrze. zaliczenie projektu przełożone na sobotę.
wracając do domu, gdzieś koło auchan ślivka stwierdziła, że skoro mamy pierwszy wolny dzień od ponad miesiąca i na niebie świeci słonko, można by jego resztę spędzić na powietrzu. ja chętnie na to przystałem, zapytując o propozycje. spodziewając się odpowiedzi typu, myślęcinek lub osowa góra, usłyszałem – morze. pierwsze moje myśli były typu, „no co ty, przecież jest już 12sta”. zacząłem wymyślać opcje zastępcze typu kaszuby, jezioro gopło. przypomniałem sobie jednak jaką frajdę sprawiają ‘spontany większego kalibru’ i czterdzieści minut później ruszyliśmy z pełnym bakiem w kierunku gdańska.
całą drogę czułem się jakoś nieswojo. zamknięty przez kilka miesięcy w betonowej klitce zdążyłem zapomnieć co to jest przestrzeń, pola i wioski. magicznego klimatu dodawała lekka mgiełka ograniczająca nieco widok horyzontu. głównym zamierzeniem wyjazdu była próba ogarnięcia przestrzeni jaką tworzy morze z niebiem. jednak z każdym kilometrem bliższym gdańskowi rosła w nas irytacja. robiło się co raz ciemniej, a kilometry przybywały co raz wolniej. przyczyn było wiele w tym kilka wyjątkowo wkurzających. np. osłona starego dziadka na jadącego kolarzówką przez „uprzejmego” kierowcę mikrobusa, albo tir wyjeżdżający tyłem na krajową jedynkę, który nie wiem jakim cudem zakopał się tamując pół szosy.

w gdańsku korki okazały się jednak znośne, i na sopockie molo stąpnęliśmy tuż przed siedemnastą. z świadomością wolnego czasu oraz tego, że w tej samej chwili krowiec pisze projekt, na twarzy w ułamek sekundy narysowały się nam szczere uśmiechy :) było po prostu cudnie :)



zmarznięci i zmuszeni szukaniem kiosku w celu kupienia baterii do mojego aparatu wylądowaliśmy na pysznej kawie i alpejskim burgerze w mc’donaldzie. po kilkunastu minutach doszedł do nas kuzyn ślivki – tomek, z dziewczyną. żeby na samym jedzeniu się nie skończyło, udaliśmy się ponownie na molo, lecz tym razem po ciemku i we czwórkę. niestety za długo tam nie pobyliśmy, ponieważ zimny wiatr przegonił nas szybko i skutecznie.

skoro byliśmy w gdańsku, nie wypadało nie odwiedzić bladego. z pomocą tomka dotarliśmy do studzienkowych akademików, a później z nieco niepewną pomocą krzycha zajechaliśmy pod akademiki ug. w jednym z nich swój mały pokoik ma jego sylwia. w związku z rzeczywiście małymi rozmiarami pokoju zeszliśmy we czwórkę do pobliskiego klubu na krótką pogawędkę. gdy wybiła 21, my zwinęliśmy się jednak do samochodu. zważając na poranną pobudkę oraz przede wszystkim na to, że byliśmy jeszcze w gdańsku było to wielce wskazane :)
podróż powrotna, po ciemku jak zwykle kosztowała mnie dużo nerwów. mój słaby wzrok sprawia mi wrażenie, że każdy samochód zbliżający się z naprzeciwka jedzie prosto na nas. na szczęście i tym razem było to tylko wrażenie. :)
był to na prawdę wspaniały dzień. polecam wszystkim wszelkie spontany wyjazdowe. one na prawdę sprawiają, że szare i codzienne życie nabiera nieco kolorowych barw ;)