off festival - dzień 1.
..do mysłowic dotarliśmy dokładnie o godzinie dziesiątej, co pozwoliło nam na spokojne rozpakowanie się, rozstawienie namiotu i umycie przed pierwszymi koncertami. pierwsze wrażenie, co do miasta, identyczne jak w stosunku do wszystkich miejscowości górnego śląska: znikoma ilość zabytków, głównie brzydkie, ceglane kamienice. od dworca do biwaku szliśmy blisko pół godziny, przy czym na ulotce było wspomniane, że dystans ten wynosi 300 metrów. jak się później okazało, kilkakrotnie nadłożyliśmy drogi. rozstawienie namiotu wyszło sprawnie. po umyciu zdążyliśmy jeszcze się najeść.
główne koncerty festiwalowe odbywały się na przemian, na dwóch scenach: głównej i leśnej. była również, w budynku muzeum straży pożarnej scena machiny, na której odbywały się głównie występy didżeji oraz koncerty muzyki elektronicznej. na teren miasteczka festiwalowego oczywiście nie można było wnieść alkoholu, a także butli nie zamkniętych fabrycznie. z tego powodu przed bramą wejściową, leżały stosy butelek po napojach, które ludzie musieli opróżnić przed wejściem, co było widokiem dość zabawnym.
festiwal otworzył na scenie leśnej o godzinie trzynastej, znajomy nam zespół george dorn screams. przed koncertem pogadaliśmy trochę z madzią, po czym usiedliśmy na mokrej jeszcze trawie. występ trwał pół godziny, podobnie jak wszystkie następne do godziny piętnastej. dane było nam usłyszeć kilka utworów z produkowanej nowej płyty. jak zwykle dżordże trzymali wysoki poziom. po nich, zostaliśmy jeszcze na dwóch koncertach, zespołów l.stadt oraz old time radio. z pierwszego nic nie pamiętam, natomiast drugi zaprezentował przyjemne elektroniczne piosenki, trochę w stylu monster movie. nieco zmęczeni postanowiliśmy pójść po piwo do biedronki, po czym skonsumować je na biwaku. skończyło się tym, że zasnęliśmy na dwie godziny.
wieczorem dotarliśmy na festiwal w momencie, gdy swój występ o godzinie dziewiętnastej zaczęła ścianka. pierwszy raz w życiu miałem okazję być na ich występie. jak przy całej polskiej muzyce, nie poczułem większych dreszczy emocji. spodobały mi się dwa kawałki, w stylu deerhunter. nie dotrwaliśmy do końca koncertu, gdyż zaczął padać deszcz. pozbawieni peleryn musieliśmy się po nie udać na pole namiotowe, w trakcie występu grupy dick4dick. z tego co czytałem po festiwalu, zrobili podobno duże show, więc chyba mamy czego żałować, że nas na nim nie było.
do miasteczka, ubrani już w peleryny, dotarliśmy tuż przed koncertem norweskiego zespołu the low frequency in stereo. z tego co wyczytałem z ulotki, zdobył on już serca wielu fanów. myślę, że i podobnie było w mysłowicach. dla mnie była to jednak tylko przystawka przed głównym daniem, czyli piano magic. koncert zaczął się punktualnie o godzinie 22:15. panowie zagrali utwory ze wszystkich płyt jakie znam. wokalista glen johnson okazał się być zajebiście zabawnym jegomościem, dowcipkując praktycznie w trakcie wszystkich przerw między utworami. wykonanie oraz brzmienie na najwyższym poziomie, takie jakie sobie wyobrażałem. pomimo generalnie melancholijnego stylu jaki prezentuje piano magic, przekazali dużą porcję energii, szczególnie w wielbionym przeze mnie kawałku z tegorocznej płyty, saints preserve us. panowie nie trzymali się ściśle konstrukcji utworów prezentowanych na albumach, pozwalając sobie na improwizacje. numer password z artist’s rifles poznałem dopiero po śpiewie pana johnsona, który to na koniec koncertu zapowiedział, że jeszcze w tym roku będzie okazja ich posłuchać w chorzowie. mam nadzieję, że i tam uda się wybrać. głodni, z obolałymi nogami poszliśmy kupić kiełbasę z grilla. konsumowaliśmy ją na ławkach przed sceną główną w trakcie występu architecture in helsinki. jakimś wielkim fanem ich nie jestem, jednak miło się słuchało wesołej muzyki jaką prezentują.
zmarznięci, przed godziną pierwszą postanowiliśmy ogrzać się na scenie machiny. tam w momencie naszego przybycia rozpoczął się występ duetu pumajaw. na wokalu kobieta (pinkie maclure), koło czterdziestki, z malutką harmonijką w ręku i przepięknym, niskim głosem. na krześle, w cieniu pinkie, otoczony urządzeniami elektronicznymi i z gitarą w ręku, john wills dawał popis swoich umiejętności. muzyka przez nich prezentowana to wg mojego odczucia low-fi psych folk pełen gitarowych i wokalnych loopów. john wydziwiał na gitarze naprawdę niesamowite rzeczy, wydobywając z niej dźwięki przy użyciu bliżej nieokreślonych przedmiotów i ruchów. momentami było bardzo transowo, monotonnie, w klimatach rivulets. w moim odczuciu największe objawienie festiwalu, pozycja godna uwagi i poznania.
po występie pumajaw, został jeszcze tylko jeden koncert, na który bardzo się nastawiłem. mowa o włoskiej formacji port-royal. koncert który zaczął się zgodnie z planem o 2:30, ku memu zaskoczeniu był oparty wyłącznie na klikaniu myszką. trzech panów, trzy laptopy, a za ich plecami wizualizacje. mój wewnętrzny odbiór pozytywny. trochę przeszkadzały zbyt mocne basy tłumiące skutecznie w niektórych utworach tak piękne przecież abientowo-postrockowe rozmyte pejzaże. znacząca część publiczności całe półtorej godziny występu słuchała leżąc na podłodze, co przy prezentowanej przez port-royal muzyce jest pozycją najbardziej stosowną. przed godziną czwartą nad ranem powędrowaliśmy na pole namiotowe..
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home