28 października 2006

w końcu...

na rowerze nie jeździłem od ponad miesiąca, co jest rzadkim zjawiskiem w moim wypadku. dzisiejszy dzień był idealny na zrealizowanie tego małego marzenia, które siedzi w mojej główce od dwóch tygodni. przygotowałem sprzęt, ubrałem się ciepło i wyjechałem. celem była działka, a trasę ułożyłem nieświadomie tak, że przez pola jechałem z wiatrem, a w lesie pod. przejeżdżając przez myślęcinek nie mogłem się napatrzeć na drzewa. wszystko dookoła było żółto-brązowe. runo leśne, drzewa, powietrze pełne spadających liści. wprost cudnie. po podjeździe na hipicznej, zszedłem z roweru i siadłem na kurtce. zdjąłem słuchawki i słuchałem ciszy. ciszy, czyli szumu liści trzymających się ostatnimi siłami gałęzi drzew, szczekania psa oraz trzasku płonącego nieopodal ogniska. uwielbiam zapach palących się liści. to jest właśnie jesień! ruszyłem dalej przez maksymilianowo i bożenkowo na działkę. okazało się, że ojca już nie było. udałem więc się na skarpę koło zwisającej sosenki, której już niestety nie ma. tam było jeszcze piękniej. usiadłem na skraju zbocza i spoglądałem na świat pode mną. była tam droga, działki i przede wszystkim wijąca się brda oraz las. moje oczy przeżywały orgazm. tak kurwa, orgazm. siedziałem pół godziny popijając co chwila gorącą herbatę z termosu. zachmurzyło się, więc przestraszony wizją powtórnego powrotu z działki w deszczu, wsiadłem na rower i popędziłem do domku. wyszło w sumie 47 km. nie zmęczyłem się nic, bo nie było czasu się męczyć. delektowałem się każdą chwilą, bo wiem że być może długo takiej nie doświadczę...

 radiohead – exit music
 radiohead – street spirit
 radiohead – how to disappear completely
 radiohead – motion picture soundtrack